niedziela, 23 października 2016

Mój strzał w dziesiątkę

Wracamy do świata filmu. Dzisiaj nie będzie rozprawki, eseju czy rozbudowanej analizy, lecz to co zawsze bardzo lubiłem – zestawienie. Moja rodzina dobrze pamięta, że już od najmłodszych lat pasjonowałem się wszelkiego rodzaju rankingami czy statystykami, samemu przy okazji tworząc mnóstwo (czasem totalnie odjechanych) tak zwanych „topów” – a to najlepsze okładki Kaczora Donalda z roku 1997, a to największe państwa świata pod względem powierzchni, a to najsilniejsze wybuchy wulkanów w historii ludzkości itp. itd. Tym razem chciałbym jednak przedstawić osobiste „The best of the best” ze świata kina. W końcu każdy z nas posiada swoje ulubione tytuły, które jest w stanie obejrzeć po kilka, a nawet kilkanaście razy, nie odczuwając przy tym znużenia i nie odbierając sobie nic z rozrywki. W poniższym rankingu nie dzielę filmów na gatunki, lata produkcji czy twórców. Panie i panowie, oto moi najlepsi z najlepszych:

10. Dwunastu gniewnych ludzi (1957, reż. Sidney Lumet)
 




Film absolutnie ponadczasowy, mimo iż w przyszłym roku minie już sześćdziesiąt lat od jego premiery. Przed pierwszym seansem byłem nastawiony dość sceptycznie: „no jak to, półtora godziny rozmów dwunastu członków ławy przysięgłych, w dodatku w jednym pomieszczeniu? I tak przez cały film?”. A jednak. Dzieło Sidney'a Lumeta, który stał się z czasem jednym z moich ulubionych reżyserów urzeka, hipnotyzuje i paradoksalnie trzyma w napięciu przez cały seans. Dyskusje pomiędzy przysięgłymi są gwałtowne, często ironiczne, ale i bardzo emocjonujące. Pierwsze skrzypce gra tu rewelacyjny Henry Fonda, tak zwany „Number 8.”. To on jako jedyny wątpi w oczywistą, jak wydaje się wszystkim na początku, winę oskarżonego i próbuje przekonać resztę do swoich racji. Robi to w na tyle przekonujący sposób, że co poniektórzy zaczynają zmieniać zdanie...
Film nakręcony został w całości w kolorze czarnym i białym, co tylko dodaje dziełu nieco mrocznego i niepokojącego klimatu. Jeżeli więc jesteście spragnieni dobrych dialogów, wysokiego poziomu aktorstwa i statycznej, ale wcale nie spokojnej akcji, jak najszybciej nadróbcie zaległości!

9. Aż poleje się krew (2007, reż. Paul Thomas Anderson)



Od razu zdradzę, że jest to najmłodszy film w zestawieniu, a jednocześnie magnus opum P. T. Andersona, który postanowił nakręcić dzieło ciężkostrawne, ale figurujące w menu jako danie najdroższe i najbardziej ekskluzywne. Za największą siłę „There will be blood” uważam fenomenalne aktorstwo, a wyczyny Daniela Day-Lewisa to prawdziwy Mount Everest budowania postaci. Jego Daniel Plainview to nie tylko znakomity i inteligentny przedsiębiorca, ale także dążący po trupach do celu, bezkompromisowy tyran, który nie boi się brudu, ciężkiej pracy czy nawet połamanych kończyn. Day-Lewis swoją rolą potwierdził tylko niebywałą klasę, a oscar za pierwszoplanową rolą męską był na tyle oczywisty, że producenci nakręconego w tym samym roku „To nie jest kraj dla starych ludzi”, postanowili zgłosić zawczasu również fenomenalnego Javiera Bardema do kategorii „najlepszy aktor drugoplanowy”.
Chociaż tak jak napisałem wcześniej, nie jest to film łatwy ani przyjemny, wszystkim miłośnikom kina opierającego się na budowie postaci i ciężkiego, wręcz przytłaczającego klimatu, zdecydowanie polecam.

8. Władca Pierścieni: Drużyna Pierścienia (2001, reż. Peter Jackson)



Arcydzieło fantasy, dzięki któremu nie tylko zacząłem oglądać więcej produkcji fabularnych, ale też po raz pierwszy sięgnąłem po książkę, która nie była wciskaną na siłę lekturą. I choć powieść Tolkiena cenię wyżej, filmowa ekranizacja „Drużyny Pierścienia” broni się praktycznie sama. Temat został potraktowany z ogromnym szacunkiem i niezwykłą dbałością o szczegóły, a stworzone przez grupę niesamowitych fachowców Śródziemie to jeden z najlepiej przedstawionych światów w historii kina. Mamy tu między innymi malowniczy kraj hobbitów, Shire; piękne, ale tajemnicze Rivendell, w którym rządzi jeden z najpotężniejszych elfów, Elrond; natrafimy tu również na przerażający, zdominowany przez czarodzieja Sarumana Isengaard, czy w końcu demoniczny Mordor, siedzibę najgorszego z najgorszych – Saurona. Śledząc wędrówkę dzielnego hobbita Froda wraz z przydzielonymi mu kompanami, w pełni identyfikujemy się z każdym członkiem bractwa pierścienia, a emocje, które wprost wylewają się z ekranu, udzielają się również i nam.
Aż trudno uwierzyć, że od premiery tego fantastycznego dzieła minęło już 15 lat.

7. Ojciec Chrzestny (1972, reż. Francis Ford Coppola)



 O tym filmie napisano już wszystko. Zwykle zajmuje pierwsze miejsce we wszelkiego rodzaju rankingach, powszechnie jest uważany za największe arcydzieło filmowe w historii kina. I chociaż w moim zestawieniu zajmuje „dopiero” siódme miejsce, ciężko dobrać mi odpowiednie słowa, które w pełni oddadzą wielkość obrazu Coppoli. Począwszy od fenomenalnego aktorstwa (Al Pacino, Robert Duvall, James Caan, no i oczywiście Marlon Brando, który w roli Vito Corleone zapisał się w historii jako najlepsza kreacja w dziejach kina), poprzez przepiękną oprawę (genialna muzyka Nino Roty, niesamowite zdjęcia oraz mistrzowski jak na tamte czasy montaż), aż po niezwykle wciągającą fabułę, która nie tylko w bardzo interesujący i realistyczny sposób pokazuje schemat funkcjonowania mafii na podstawie dziejów rodziny Corleone, ale również przestrzega przed ogromnym ryzykiem, jakie płynie z prowadzenia ciemnych interesów.
Ze wstydem muszę przyznać, że nie czytałem jeszcze literackiego oryginału napisanego przez Mario Puzo, ale obiecuję, że mam w planach nadrobienie tej haniebnej zaległości.

6. Indiana Jones i ostatnia krucjata (1989, reż. Steven Spielberg)


Tuuuutuuutuuuu-tuuutuuuu-tuuutuuuutuuuuuuu-tuutuuutuuutuu! Któż nie zna tego kultowego motywu muzycznego, stworzonego przez Johna Williamsa? I choć za najlepszy film z klasycznej trylogii Indy'ego uważa się część pierwszą, „Poszukiwaczy zaginionej arki”, moje serce skradła właśnie odsłona trzecia. Niekończącymi się seansami zajechałem nie tylko kasetę, ale i głowicę w rodzinnym odtwarzaczu vhs, a wraz z tatą i bratem do dziś wspominamy nieśmiertelne cytaty, jakimi raczyli nas w trakcie projekcji genialny Harrison Ford (Henry Jones junior, zwany „Indym”) i niezwykle charyzmatyczny Sean Connery (Henry Jones senior). Magnus opum Stevena Spielberga, które jest ode mnie młodsze niespełna trzy tygodnie, to nie tylko kwintesencja kina przygodowego, ale i doskonałe zrównoważenie jego części składowych – jest tu miejsce na humor, akcję, napięcie, wzruszenie i przede wszystkim świetną zabawę. A wszystko podane w idealnych wręcz proporcjach.

5. Czas apokalipsy (1979, reż. Francis Ford Coppola)


Wciąż zastanawiam się, czy umieszczenie przeze mnie najlepszego filmu (około)wojennego w historii kina na miejscu piątym jest do końca subiektywne, niemniej niższa pozycja byłaby dla niego z pewnością krzywdząca. Mamy tu do czynienia z dziełem niezwykle ciężkim – jeżeli ktoś spodziewa się szybkiej akcji, potężnych scen batalistycznych i pompatycznych kwestii wypowiadanych przez bohaterów na środku pola walki, ten srogo się zawiedzie. „Czas apokalipsy” to raczej rozległe studium psychiki żołnierza (świetny Martin Sheen), wplątanego w piekło wojny w Wietnamie, spotykającego na swojej drodze multum absurdów, począwszy od szalonego pułkownika (genialny Robert Duvall), który kocha zapach napalmu o poranku, a skończywszy na poznaniu żołnierza-dezertera (oszałamiający Marlon Brando), z którego grupka szaleńców stworzyła swojego boga. Niesamowity klimat w trakcie seansu potęgują piękne kadry i niesamowita gra kolorów, której nie powstydziłby się sam Stanley Kubrick.
Film Coppoli to alegoryczna adaptacja „Jądra Ciemności” Josepha Conrada, która w niezwykle groteskowy sposób przedstawia absurd wojny i piętno, jakie jest w stanie odcisnąć na życiu człowieka pełniącego służbę w imię swej ojczyzny.

4. Chłopcy z ferajny (1990, reż. Martin Scorsese)


Nie „Ojca Chrzestnego”, lecz właśnie „Chłopców z ferajny” uważam za najlepszy film gangsterski, jaki kiedykolwiek powstał. Martin Scorsese (notabene mój ulubiony reżyser), zaprezentował tu bowiem życie przestępców bez dodawania jakichkolwiek upiększeń i zrezygnował ze sztucznej gloryfikacji świata przestępczego. W pewien sposób potwierdził to, co 18 lat wcześniej zaprezentował Coppola, który zdemitologizował obraz gangstera, jednak tutaj zrobił to w sposób znacznie bardziej brutalny i dosadny. Nie spotkamy u niego „zabijaków-robotów”, których nie tknie żadna kula – każdy może zginąć tego samego dnia z rąk rzekomego przyjaciela, z którym jeszcze rano jadł śniadanie. Dodając do świetnej fabuły kapitalne aktorstwo (Ray Liotta, Robert De Niro i grający życiową rolę, nagrodzony oscarem Joe Pesci) oraz wciągającą, dynamiczną narrację, otrzymujemy produkt typowy dla Marty'ego, jednak w tym przypadku flagowy i po dziś dzień niedościgniony.
Uwaga! Filmu nie polecam ludziom wrażliwym na krew i ludzką krzywdę, ukazaną na ekranie w dość realistyczny sposób.

3. Pulp Fiction (1994, reż. Quentin Tarantino)

Dzieła Quentina Tarantino albo się kocha albo nienawidzi i na pewno nie można przejść obok nich obojętnie. W każdym filmie stawia swój autorski stempel, który odciska w charakterystycznych dla siebie scenach, dzięki czemu od razu widać, z czyim pomysłem mamy do czynienia. To jednak „Pulp Fiction” uważam za największe dzieło reżysera urodzonego w Knoxville. Co więcej, twierdzę, że jest to najlepsza czarna komedia w historii kina i ogólnie jedno wielkie arcydzieło, skupiające w sobie mnóstwo gatunków. Na pytanie, co podoba mi się w tym filmie najbardziej, odpowiadam: „wszystko”. To co jednak wysuwa się na pierwszy plan, to ciekawy, niechronologiczny sposób poprowadzenia historii, kultowe i ponadczasowe dialogi, fantastyczne aktorstwo (brylują tu Samuel L. Jackson, John Travolta, Bruce Willis, Uma Thurman, Harvey Keitel czy Tim Roth) oraz bardzo ciekawe przemyślenia ukryte pod płaszczykiem rzekomo głupich dyskusji.
Sam Tarantino, tworząc pastisz produkcji gangsterskich (na co wskazuje już sam tytuł), nie spodziewał się chyba jak wielkie uznanie na świecie znajdzie jego drugi w karierze pełnometrażowy film. Niby kicz, niby prostota... a jednak. „Pulp Fiction” oglądałem co najmniej dwadzieścia razy i na pewno jeszcze nieraz się spotkamy.

2. Amadeusz (1984, reż. Miloš Forman)

Słuchając dzieł Mozarta przy jednoczesnym zapoznaniu się z jego historią, można stwierdzić tylko jedno – był to jeden z największych geniuszy w dziejach muzyki. Nie dziwi więc fakt, że poświęcony mu film również musiał prezentować jak najwyższy poziom. I chociaż nie jest to biografia wielkiego kompozytora, a raczej luźne zobrazowanie tego, jaki mógłby być na co dzień, dzieło Formana to absolutna perełka wśród produkcji traktujących o muzyce. Wydarzenia zawarte w filmie widzimy oczami Antonio Salieriego (genialny F. Murray Abraham), zdolnego twórcy-rzemieślnika, który nie może zrozumieć dlaczego Bóg dał wielki talent takiej osobie, jak właśnie Wolfgang Amadeusz Mozart (równie genialny Tom Hulce).
Oglądając niedawno „Amadeusza” po raz n-ty, wciąż zachwycałem się niesamowitą reżyserią, znakomicie wykreowanymi postaciami i zapierającymi dech fragmentami, jak chociażby wystawienie opery „Don Giovanni” czy wybitne wręcz zobrazowanie geniuszu Mozarta poprzez scenę pisania słynnego „Requiem”. Dla każdego muzyka jest to film absolutnie obowiązkowy, a kwestie padające w trakcie seansu na pewno zostaną na długo w głowie.

1. Gwiezdne Wojny – Imperium Kontratakuje (1980, reż. Irvin Kershner)


W zasadzie powinienem umieścić tu całą klasyczną trylogię „Star Wars”, gdyż traktuję te trzy filmy jako nierozerwalną całość i najwspanialsze przeżycie, jakie dostałem od kina w swojej dotychczasowej egzystencji. Jednak jeśli mam coś wyróżnić, to będzie to właśnie epizod piąty (według chronologii powstania drugi). „Imperium” uważam za dzieło kompletne, a także najlepsze możliwe połączenie filmu przygodowego i fantasy, dodatkowo umieszczonego w kosmosie. Nie jest to typowe sci-fi – każda planeta to odrębny, starannie zaprojektowany świat, w którym spotykamy oryginalną mieszankę „normalnych” ludzi i niezwykle charyzmatycznych stworzeń. No właśnie, czym byłyby „Gwiezdne Wojny” bez tej armii kultowych i znanych na całym świecie postaci? Darth Vader, Han Solo, Luke Skywalker, Leia Organa, C3P-O, R2-D2, Yoda, Obi-Wan Kenobi, Chewbacca, Imperator, Jabba The Hutt, Boba Fett itp. itd. Opisując wielkość marki „Star Wars” tak naprawdę należy zmierzyć się już nie z serią filmów, ale wręcz całą kulturą, jaka powstała na kanwie tej opowieści. Piękne jest to, jak ta łącząca pokolenia niesamowita przygoda wciąż odkrywa się przed kolejnymi widzami i nie pozwala o sobie zapomnieć, pomimo prawie czterdziestu lat od premiery „Nowej Nadziei”.
A samo „Imperium”? Mroczne, nieprzewidywalne, ze świetnym rozwinięciem mojej ulubionej postaci, mrocznego lorda Dartha Vadera i przede wszystkim najbardziej dojrzałe. I chociaż wciąż jest to film, który mogą oglądać zarówno młodsi, jak i starsi – jego uniwersalność i potęga marki stworzona przez grupę niesamowitych wizjonerów, sprawia iż za każdym razem, gdy opowiadam o „Gwiezdnych Wojnach”, przez moje ciało przechodzą dreszcze.

I tym sposobem udało się dotrwać do końca. Mój top jest oczywiście subiektywny i chociaż kocham wymienione powyżej filmy całym swoim sercem, nie wiem czy owe zestawienie powtórzyłbym, gdyby poproszono mnie o ocenę w pełni obiektywną. Jedno jednak jest pewne – gdyby któryś z opisanych dzisiaj obrazów nie zagościł w moim życiu, być może moja pasja do kina nie byłaby jeszcze tak rozwinięta.

Pozdrawiam,
Daniel Wu., AKA Bzdur Stejk

                                                                                                                                         

10 komentarzy:

  1. 10 i 9 na pewno trafią do mojej najbliższej plej listy,
    8 - osobiście nie przepadam za wszelkimi: Władcami Pierścieni, Transformersa, Harry Potter, Piraci z Karaibów, Hobbit itp. a w ręcz nawet nie starałem sie ich obejrzeć. Ostatnio "od biedy" żona namówiła mnie na Iron Man - było niezłe, więc kto wie, moze nestepny bedzie Władca Pierścieni.
    7 i 4 - klasyka w swoim gatunku. Dla pragnących czegoś nowszego z muśnięciem gangsterki polecam jeden z ulubonych - Ameriacan Gangster z Denzel Washington.
    6 - mistrzostwo świata w moim zestawieniu Indiana Jones miało by podobne miejsce - wszystkie 3 części. Czwarta część - jak to bywa w tych "najnowszych" - juz niekoniecznie.
    5 i 3 - Czas Apokalipsy i Pulp Fiction. Warte obejrzenia. W moim zestawieniu akurat troche niżej.
    2 - Amadeusz - nie przedam za filmami o tematyce muzycznej, ale umieszczenie tego filmu na drugim miejscu na twojej liście zachęca do spróbowania tego gatunku - zaczynając od Amadeusza :)
    1 - Gwiezdne Wojny - tutaj nasze zdanie jest zgodne :) Wszystkie części powinien obejrzeć każdy dzieciak, nastolatek i w sumie każdy kto tego nie oglądał.
    Cytując: "Opisując wielkość marki „Star Wars” tak naprawdę należy zmierzyć się już nie z serią filmów, ale wręcz całą kulturą, jaka powstała na kanwie tej opowieści." napiszę iż warto też nadmienić o wszystkim znanym filmie James Bond, który również jest z nami od wielu wielu lat i przez następne na pewno z nami będzie. Pomijam przy tym porównaniu gatunek filmowy, ale też jest to seria filmów o których nie można zapomnieć w rodzicielskiej edukacji :D
    Pozdrawiam :) Igor Jucek

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej Igor, fajnie że śledzisz moje wpisy i udzielasz się w komentarzach, dzięki Tobie coś tu się w ogóle dzieje :D
    Co do Twojej wypowiedzi na temat Władcy Pierścieni - podejrzewam, że jesteś uczulony na tzw. "blockbustery", których głównym celem jest przyciągnięcie jak największej liczby widzów, a co za tym idzie - nie dba się w nich o stronę fabularną, dużo natomiast inwestuje w efekty specjalne i jak najwięcej nierealnych scen akcji. Na szczęście "Władca..." do takich filmów nie należy. Przede wszystkim to zupełnie inna kategoria niż wymienione przez Ciebie Transformersy (fuj!) czy kolejne części Piratów, a taki "Hobbit", który chociaż został nakręcony ponad dekadę później, w dodatku przez tego samego reżysera, do LOTR-a nawet nie ma startu. Oba filmy różni przede wszystkim podejście do tematu - Władca to trzy bardzo treściwe tomy, których ze względu na obszerną fabułę, nie dało się zekranizować słowo w słowo i sporo wątków trzeba było uciąć. Hobbit natomiast został przez Tolkiena napisany jako lektura dla dzieci, a treści ma mniej niż... jeden tom przygód Froda i spółki ;) niestety zrobiono z tego maszynkę do zarabiania pieniędzy, w końcu trzy filmy to trzykrotnie większy dochód, szkoda tylko, że mnóstwo wątków zostało dodanych totalnie z czapy i momentami od ekranu aż odrzuca. No ale jest Legolas, "super efekty", łzawy wątek miłosny to i jest kasa. No właśnie, efekty... te w Hobbicie są wręcz obrzydliwe. CGI na każdym kroku, zupełnie nienaturalna scenografia i sztuczne postacie - widać, że zdecydowana większość filmu była kręcona w studiu. I chociaż we Władcy efektów też jest cała masa, to tam temat został potraktowany ze znacznie większym szacunkiem. Zatrudniono ogromną liczbę statystów, mnóstwo budynków zbudowano od zera, lokacje to prawdziwe tereny Nowej Zelandii, a nie cyfrowo wygenerowane krajobrazy. Powiedziałbym nawet, że "Władcy" znacznie bliżej do "Gwiezdnych Wojen", aniżeli typowych filmów wakacyjnych. Zachęcam zatem do pozbycia się uprzedzeń i zaufania filmowej trylogii - historia jest naprawdę świetnie opowiedziana i rewelacyjnie zekranizowana ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie od razu Kraków zbudowano :)
      Przekonałeś mnie - dorzucam LOTR do plej listy i postaram sie o duży ekran i jakość HD :) Jak obejrzę to dam znaka :)

      Usuń
  3. A co do Bonda... trochę mam z tą serią problem. Stare odsłony wydają mi się za bardzo kiczowate, a nowe... zbyt poważne :D wiem, wiem, dziwnie to brzmi. Osobiście ze wszystkich Bondów najbardziej podobało mi się Casino Royale (czyli pierwszy 007 z Craigiem), a z tych starszych Goldfinger. I chyba ogólnie za najlepszego agenta Jej Królewskiej Mości uważam Seana Connery'ego. Miał klasę, elegancję, ale i aktorsko bił resztę panów na głowę ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Stare filmy Bonda są klasyką, jest pokazane jak się kiedyś na tamte czasy kręciło filmy. Wiekszości przychodzi na myśl pewnie jak Bond siedzi w aucie a za tylną szybą przewija się ekran. I tu należy tylko nadmienić o wspaniałym Louis de Funes w serii Żandarm :) Ten sam kicz - ale to klasyka. Wracając do Bonda. Trzeba spojrzeć ile udało się osiągnąć kręcąc film na tamte czasy. Dodatkowo jest to ciekawa powieść Iana Fleminga o agencie ktorym każdy z nas chciał być :) W dzisiejszych przy srzęcie 4K a zaraz 8K idzie sie w efekty specjalne. Wystarczy wjesc na Wikipedie, wpisac film James Bond i zobaczyc które filmy Bonda zarobiły najwiecej kasy. Osobiście serie James Bond trzeba wpisać do obowiązkowych filmów każdego kinomana. Głownie te starsze odcinki :)

      Usuń
    2. Tego, że stare Bondy są klasyką absolutnie nie zamierzam negować ;) po prostu nie podeszły mi aż tak do gustu - epizodów z Moore'm nigdy specjalnie nie lubiłem, za to z Connerym jak najbardziej. A, pamiętam, że "Licencja na zabijanie" z Daltonem była całkiem niezła. Ogólnie w Bondach zawsze przewijała się masa naprawdę dobrych aktorów, więc chociażby ten aspekt sprawia, że filmy o agencie 007 można generalnie polecać, nawet jak ktoś niespecjalnie gustuje w tym gatunku ;)

      Usuń
    3. Taką klasyką kiczu jest też np. masa filmów sci-fi z lat 80-tych. Niektórych wręcz odrzuca, a są tacy, którzy wręcz za tym typem kina szaleją. Ja zawsze uwielbiałem te charakterystyczne, syntezatorowe soundtracki :D Dla przykładu - "Ucieczka z Nowego Jorku", "Coś", pierwszy "Terminator" czy nawet legendarny "Łowca Androidów" ;)

      Usuń
  4. rewelacyjne zestawienie. Mój top 10 lekko by się różnił, ale każdy film, który tu opisałeś to arcydzieła. Ciekawe czy pojawi się kiedyś jakaś nowa produkcja, którą będziesz w stanie zmieścić w tym zestawieniu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Obecnie mam problem z aktualizacją mojego top 50 na filmwebie - od 5 lat bez zmian :P

      Usuń
  5. świetne zestawienie. Jak najbardziej w moim guście. Trochę "Ojciec chrzestny" za daleko jak dla mnie, ale przy tym zestawieniu widzę, że nie ma to większego znaczenia :)

    OdpowiedzUsuń