niedziela, 30 października 2016

Muzyka filmowa – mój TOP 20

Czasy, gdy film jedynie przenosił teatr na wielki ekran, minęły bezpowrotnie. Dziś nikt nie wyobraża już sobie kina bez pięknych zdjęć, profesjonalnego montażu, zapierającej dech w piersiach scenografii, a przede wszystkim jednej z wciąż najbardziej nieodgadnionych dziedzin sztuki, oddziałującej na wszystkie ludzkie zmysły muzyki. Najlepsi kompozytorzy potrafią nie tylko stworzyć melodie, które w doskonały sposób współgrają z danymi scenami w filmie, ale także spowodować, że stworzone przez nich dźwięki niejako zaczynają żyć odrębnym życiem.

Dzisiejsze zestawienie miało pierwotnie zawierać dziesięć najpiękniejszych kompozycji filmowych, jakie według mnie kiedykolwiek powstały. Stwierdziłem jednak, że ograniczając się do takiej liczby, pominę wiele wspaniałych melodii, których brak uznałbym za okrutną niesprawiedliwość. Tym razem zrobię więc wyjątek i swą listę rozszerzę do aż dwudziestu pozycji. Myślę, że w żaden sposób nie zaważy to na jakości notki, za to pozwoli wielu osobom zapoznać się z niesamowitymi kompozycjami, które być może zagrają im równie pięknie, jak od lat grają mojemu sercu. Muszę szczerze przyznać, że wybierając motywy muzyczne, które postanowiłem dzisiaj umieścić, parę razy zakręciła mi się łezka w oku.

Nie mógłbym zapomnieć jeszcze o jednej ważnej kwestii, która sprawia, iż większość z nas często nieświadomie popełnia błąd, gdy mówi o kompozycjach w filmie. „Muzyka filmowa", z angielskiego score, to inaczej akompaniament ilustracyjny, który pojawia się jako tło obrazu i często nie wydaje się go nawet na osobnej płycie CD. Za jego stworzenie jest odpowiedzialny wybrany przez producenta kompozytor, a przy okazji wręczania nagród efekty jego pracy zgłasza się do kategorii „najlepsza muzyka oryginalna". „Ścieżka dźwiękowa", czyli „soundtrack" lub „ost", to z kolei lista utworów, które zostały w całości lub częściowo włączone do ogólnej warstwy muzycznej danego filmu. Te najbardziej zapadające w pamięć nagradza się w kategorii „najlepsza piosenka".

Stwierdzając powyższe, ze spokojem sumienia i niekłamaną przyjemnością prezentuję więc osobiste TOP 20 muzyki filmowej:
 
20. Przeminęło z wiatrem (1939, muz. Max Steiner)


 Wielka duma Hollywood. Protoplasta dzieł tworzonych z wielkim rozmachem, ponadczasowy czterogodzinny melodramat, film, który niespełna osiemdziesiąt lat temu potrafił zarobić prawie czterysta milionów dolarów. Nieprędko zostanie wymazany z pamięci, tak jak i piękna muzyka Maxa Steinera.

19. Powrót do przyszłości (1985, muz. Alan Silvestri)


 Klasyka filmu przygodowego. Któż z nas nie chciał wybrać się w wielką podróż z Martym McFly'em? I któż nie nucił tego ponadczasowego motywu autorstwa Alana Silvestriego?

18. Lawrence z Arabii (1962, muz. Maurice Jarre)


Kolejny klasyk Hollywood i kolejny piękny motyw muzyczny. Maurice Jarre (zbieżność nazwisk z Jean Michelem nieprzypadkowa!) dał się poznać w Fabryce Snów jako kompozytor, który idealnie obrazował w sposób muzyczny to, co widać w danej chwili na ekranie. W melodiach z Lawrence'a" idealnie słychać klimaty Bliskiego Wschodu i niemiłosiernie palących piasków pustyni.

17. Terminator 2: Dzień sądu (1991, muz. Brad Fiedel)


Zestaw kompozycji, dzięki którym pokochałem brzmienie syntezatorów. W żadnym innym filmie nie została chyba tak doskonale zobrazowana muzycznie nadchodząca zagłada. Sam film to natomiast mistrzowskie połączenie sci-fi i kina akcji z postapokaliptycznym tłem.

16. American Beauty (1999, muz. Thomas Newman)


Małe zaskoczenie? Nie bez powodu wrzuciłem też dwa motywy muzyczne pochodzące z tego filmu. Uważam, iż Thomas Newman to jeden z najbardziej niedocenionych kompozytorów w Hollywood. Jego melodie w niesamowity sposób zgrywają się z obrazem i wprowadzają widza w nostalgiczny, pełen zadumy nastrój. American Beauty" to wręcz flagowy przykład klasy tego artysty.

15. Rydwany ognia (1981, muz. Vangelis)


Gdyby nie ta legendarna scena i jeszcze bardziej legendarny motyw muzyczny, o filmie Hugh Hudsona nikt by nawet nie pamiętał. Sama produkcja jest przeciętna i mocno przereklamowana, niemniej to, co zrobił Vangelis, komponując muzykę, to prawdziwe arcydzieło.

14. Titanic (1997, muz. James Horner)


Niech rzuci kamieniem ten, kto nie płakał na Titanicu"! Słysząc tę piękną melodię, stworzoną przez zmarłego w ubiegłym roku Jamesa Hornera, od razu przed oczami stają wzruszające sceny z tego niezwykłego i stworzonego z ogromnym rozmachem katastroficznego melodramatu. A jak doda się jeszcze Celine Dion, śpiewającą „My Heart Will Go On"...

13. Seria Piraci z Karaibów (od 2003, muz. Klaus Badelt, Hans Zimmer)

Długo zastanawiałem się, czy muzyka z „Piratów", w dodatku stworzona częściowo przez Klausa Badelta, a częściowo przez Hansa Zimmera, zasługuje na tak wysokie miejsce wśród najlepszych kompozycji w historii kina, zwłaszcza iż same filmy z każdą kolejną częścią są coraz gorsze. Stwierdziłem jednak, że nie ma chyba innej melodii na świecie, która tak bardzo pasowałaby do motywów morskich i pirackich. Ahoj!

12. Szczęki (1975, muz. John Williams)


Pierwsze i nie ostatnie spotkanie z Johnem Williamsem. Jeden z najbardziej złowieszczych motywów w historii kina, który jak ulał pasuje do sceny ataku morderczego rekina. A pomyśleć, że reżyser Szczęk", Steven Spielberg, myśląc nad kształtem muzyki w swoim filmie, jedynie poprosił Williamsa, żeby po prostu zagrał coś, co kojarzy mu się z mrokiem i skradaniem"...

11. Requiem dla snu (2000, muz. Clint Mansell)


Główny temat muzyczny jest równie wstrząsający, co fabuła filmu. Od początku do końca obejmuje twardym uściskiem, dusi, a gdy już puszcza... zostaje w głowie i nie pozwala o sobie zapomnieć. Coś niesamowitego.

10. Dobry, zły i brzydki (1966, muz. Ennio Morricone)


Ennio Morricone to prawdziwa legenda wśród kompozytorów i nie ma co się temu dziwić, gdy posłucha się chociażby The Ecstasy of Gold" ze słynnego spaghetti westernu „Dobry, zły i brzydki" w reżyserii Sergio Leone. Za samą rekomendację wystarczy fakt, iż słynny metalowy zespół Metallica od wielu lat na swoich  koncertach zawsze puszcza ten motyw przed wejściem na scenę.

9. Park Jurajski (1993, muz. John Williams)


John Williams po raz drugi. Nieśmiertelna muzyka z nieśmiertelnego filmu. Widok poruszającego się brachiozaura w rytm przepięknego motywu przewodniego po dziś dzień zapiera dech w piersiach i pozwala za każdym razem poczuć się jak dziecko.

8. Seria James Bond (od 1962, muz. Monty Norman, James Barry)


Chociaż nie jestem fanem większości filmów o agencie 007, to już muzykę, jaką skomponowali Monty Norman i James Barry, zalicza się do prawdziwej klasyki kina. Motyw przewodni to z kolei jeden z najbardziej rozpoznawalnych fragmentów instrumentalnych w historii kinematografii.

7. Misja (1986, muz. Ennio Morricone)


Muzykę Ennio Morricone w tym filmie można określić tylko jednym słowem – piękna! Niesamowite jest to, jak ten kompozytor genialnie potrafi wyczuć klimat i przesłanie filmu, a dzięki melodiom, jakie tworzy, jeszcze bardziej podnosi wartość obrazu.

6. Braveheart (1995, muz. James Horner)


Nie „Titanic", a właśnie „Braveheart" Mela Gibsona stanowi szczytowe osiągnięcie Jamesa Hornera. Muzyka jest nie tylko piękna, ale i rewelacyjnie współgra z przesłaniem filmu oraz jego naczelnym słowem – „wolność". Słuchając motywu przewodniego naprawdę można poczuć się lekkim jak ptak.

5. Gladiator (2000, muz. Hans Zimmer)


Rzadko zdarza mi się przesłuchać ten motyw bez uronienia łzy. A jeszcze trudniej jest to zrobić w trakcie oglądania filmu. Hans Zimmer stworzył coś wspaniałego, cudownego i jedynego w swoim rodzaju. Brak Oscara w kategorii „najlepsza muzyka oryginalna" za rok 2000 to prawdziwy skandal!

4. Trylogia Ojciec Chrzestny (od 1972, muz. Nino Rota)


Kompozycja równie legendarna co sam film. Słysząc muzykę z „Ojca Chrzestnego", od razu widzę przed oczami eleganckich panów w garniturach, Sycylię, Amerykę lat 30-tych itp. Trzeba ogromnego talentu i niesamowitego zmysłu, aby tak pięknie połączyć obraz z dźwiękiem, jak zrobił to Nino Rota.

3. Seria Indiana Jones (od 1981, muz. John Williams)




Trzecie miejsce, trzy kompozycje i John Williams po raz trzeci. Słysząc główny motyw, użyty po raz pierwszy w „Poszukiwaczach zaginionej Arki", nie sposób się nie uśmiechnąć. To prosta, wpadająca w ucho melodia, od razu przywodząca na myśl przygodę i nieodgadnione tajemnice tego świata. Jednak „Indiana Jones" to nie tylko wesoły pan w kapeluszu. To także mnóstwo przeciwności, ogrom ryzyka i stawanie oczy w oczy z najgorszymi ludźmi na ziemi. Słychać to także w niesamowitych kompozycjach Williamsa.

2. Trylogia Władca Pierścieni (od 2001, muz. Howard Shore)


Muzyka z trylogii „Władcy Pierścieni" jest tak genialna, że publikowanie zaledwie trzech kompozycji to ledwie źdźbło w ogromnym trawniku, że tak to obrazowo ujmę, wspaniałych melodii, jakie stworzył Howard Shore. We wpisie sprzed tygodnia poczyniłem już uwagę, jak rewelacyjnie stworzonym światem okazało się filmowe Śródziemie. Motywy muzyczne miały w tym wielki, a wręcz kluczowy udział. Serdecznie polecam zapoznać się z całym score z trylogii Petera Jacksona - można się zatracić!

1. Seria Gwiezdne Wojny (od 1977, muz. John Williams)

 


Czy mogło być inaczej? Ukochana muzyka z ukochanej serii filmów stworzona przez najlepszego kompozytora w dziejach Hollywood. Do dziś pierwsze takty „Marszu imperialnego" powodują, że przez całe moje ciało przechodzą dreszcze, a na dźwięk motywu głównego od razu podrywam się i przebudzam. 

Mam nadzieję, że ta krótka podróż przez najpiękniejsze kompozycje w historii kina była dla Was przyjemnością. Ze swojej strony mogę zapewnić, że tematyka muzyki w filmie na pewno jeszcze nieraz na moim blogu się pojawi.

Pozdrawiam,
Daniel Wu., AKA Bzdur Stejk

niedziela, 23 października 2016

Mój strzał w dziesiątkę

Wracamy do świata filmu. Dzisiaj nie będzie rozprawki, eseju czy rozbudowanej analizy, lecz to co zawsze bardzo lubiłem – zestawienie. Moja rodzina dobrze pamięta, że już od najmłodszych lat pasjonowałem się wszelkiego rodzaju rankingami czy statystykami, samemu przy okazji tworząc mnóstwo (czasem totalnie odjechanych) tak zwanych „topów” – a to najlepsze okładki Kaczora Donalda z roku 1997, a to największe państwa świata pod względem powierzchni, a to najsilniejsze wybuchy wulkanów w historii ludzkości itp. itd. Tym razem chciałbym jednak przedstawić osobiste „The best of the best” ze świata kina. W końcu każdy z nas posiada swoje ulubione tytuły, które jest w stanie obejrzeć po kilka, a nawet kilkanaście razy, nie odczuwając przy tym znużenia i nie odbierając sobie nic z rozrywki. W poniższym rankingu nie dzielę filmów na gatunki, lata produkcji czy twórców. Panie i panowie, oto moi najlepsi z najlepszych:

10. Dwunastu gniewnych ludzi (1957, reż. Sidney Lumet)
 




Film absolutnie ponadczasowy, mimo iż w przyszłym roku minie już sześćdziesiąt lat od jego premiery. Przed pierwszym seansem byłem nastawiony dość sceptycznie: „no jak to, półtora godziny rozmów dwunastu członków ławy przysięgłych, w dodatku w jednym pomieszczeniu? I tak przez cały film?”. A jednak. Dzieło Sidney'a Lumeta, który stał się z czasem jednym z moich ulubionych reżyserów urzeka, hipnotyzuje i paradoksalnie trzyma w napięciu przez cały seans. Dyskusje pomiędzy przysięgłymi są gwałtowne, często ironiczne, ale i bardzo emocjonujące. Pierwsze skrzypce gra tu rewelacyjny Henry Fonda, tak zwany „Number 8.”. To on jako jedyny wątpi w oczywistą, jak wydaje się wszystkim na początku, winę oskarżonego i próbuje przekonać resztę do swoich racji. Robi to w na tyle przekonujący sposób, że co poniektórzy zaczynają zmieniać zdanie...
Film nakręcony został w całości w kolorze czarnym i białym, co tylko dodaje dziełu nieco mrocznego i niepokojącego klimatu. Jeżeli więc jesteście spragnieni dobrych dialogów, wysokiego poziomu aktorstwa i statycznej, ale wcale nie spokojnej akcji, jak najszybciej nadróbcie zaległości!

9. Aż poleje się krew (2007, reż. Paul Thomas Anderson)



Od razu zdradzę, że jest to najmłodszy film w zestawieniu, a jednocześnie magnus opum P. T. Andersona, który postanowił nakręcić dzieło ciężkostrawne, ale figurujące w menu jako danie najdroższe i najbardziej ekskluzywne. Za największą siłę „There will be blood” uważam fenomenalne aktorstwo, a wyczyny Daniela Day-Lewisa to prawdziwy Mount Everest budowania postaci. Jego Daniel Plainview to nie tylko znakomity i inteligentny przedsiębiorca, ale także dążący po trupach do celu, bezkompromisowy tyran, który nie boi się brudu, ciężkiej pracy czy nawet połamanych kończyn. Day-Lewis swoją rolą potwierdził tylko niebywałą klasę, a oscar za pierwszoplanową rolą męską był na tyle oczywisty, że producenci nakręconego w tym samym roku „To nie jest kraj dla starych ludzi”, postanowili zgłosić zawczasu również fenomenalnego Javiera Bardema do kategorii „najlepszy aktor drugoplanowy”.
Chociaż tak jak napisałem wcześniej, nie jest to film łatwy ani przyjemny, wszystkim miłośnikom kina opierającego się na budowie postaci i ciężkiego, wręcz przytłaczającego klimatu, zdecydowanie polecam.

8. Władca Pierścieni: Drużyna Pierścienia (2001, reż. Peter Jackson)



Arcydzieło fantasy, dzięki któremu nie tylko zacząłem oglądać więcej produkcji fabularnych, ale też po raz pierwszy sięgnąłem po książkę, która nie była wciskaną na siłę lekturą. I choć powieść Tolkiena cenię wyżej, filmowa ekranizacja „Drużyny Pierścienia” broni się praktycznie sama. Temat został potraktowany z ogromnym szacunkiem i niezwykłą dbałością o szczegóły, a stworzone przez grupę niesamowitych fachowców Śródziemie to jeden z najlepiej przedstawionych światów w historii kina. Mamy tu między innymi malowniczy kraj hobbitów, Shire; piękne, ale tajemnicze Rivendell, w którym rządzi jeden z najpotężniejszych elfów, Elrond; natrafimy tu również na przerażający, zdominowany przez czarodzieja Sarumana Isengaard, czy w końcu demoniczny Mordor, siedzibę najgorszego z najgorszych – Saurona. Śledząc wędrówkę dzielnego hobbita Froda wraz z przydzielonymi mu kompanami, w pełni identyfikujemy się z każdym członkiem bractwa pierścienia, a emocje, które wprost wylewają się z ekranu, udzielają się również i nam.
Aż trudno uwierzyć, że od premiery tego fantastycznego dzieła minęło już 15 lat.

7. Ojciec Chrzestny (1972, reż. Francis Ford Coppola)



 O tym filmie napisano już wszystko. Zwykle zajmuje pierwsze miejsce we wszelkiego rodzaju rankingach, powszechnie jest uważany za największe arcydzieło filmowe w historii kina. I chociaż w moim zestawieniu zajmuje „dopiero” siódme miejsce, ciężko dobrać mi odpowiednie słowa, które w pełni oddadzą wielkość obrazu Coppoli. Począwszy od fenomenalnego aktorstwa (Al Pacino, Robert Duvall, James Caan, no i oczywiście Marlon Brando, który w roli Vito Corleone zapisał się w historii jako najlepsza kreacja w dziejach kina), poprzez przepiękną oprawę (genialna muzyka Nino Roty, niesamowite zdjęcia oraz mistrzowski jak na tamte czasy montaż), aż po niezwykle wciągającą fabułę, która nie tylko w bardzo interesujący i realistyczny sposób pokazuje schemat funkcjonowania mafii na podstawie dziejów rodziny Corleone, ale również przestrzega przed ogromnym ryzykiem, jakie płynie z prowadzenia ciemnych interesów.
Ze wstydem muszę przyznać, że nie czytałem jeszcze literackiego oryginału napisanego przez Mario Puzo, ale obiecuję, że mam w planach nadrobienie tej haniebnej zaległości.

6. Indiana Jones i ostatnia krucjata (1989, reż. Steven Spielberg)


Tuuuutuuutuuuu-tuuutuuuu-tuuutuuuutuuuuuuu-tuutuuutuuutuu! Któż nie zna tego kultowego motywu muzycznego, stworzonego przez Johna Williamsa? I choć za najlepszy film z klasycznej trylogii Indy'ego uważa się część pierwszą, „Poszukiwaczy zaginionej arki”, moje serce skradła właśnie odsłona trzecia. Niekończącymi się seansami zajechałem nie tylko kasetę, ale i głowicę w rodzinnym odtwarzaczu vhs, a wraz z tatą i bratem do dziś wspominamy nieśmiertelne cytaty, jakimi raczyli nas w trakcie projekcji genialny Harrison Ford (Henry Jones junior, zwany „Indym”) i niezwykle charyzmatyczny Sean Connery (Henry Jones senior). Magnus opum Stevena Spielberga, które jest ode mnie młodsze niespełna trzy tygodnie, to nie tylko kwintesencja kina przygodowego, ale i doskonałe zrównoważenie jego części składowych – jest tu miejsce na humor, akcję, napięcie, wzruszenie i przede wszystkim świetną zabawę. A wszystko podane w idealnych wręcz proporcjach.

5. Czas apokalipsy (1979, reż. Francis Ford Coppola)


Wciąż zastanawiam się, czy umieszczenie przeze mnie najlepszego filmu (około)wojennego w historii kina na miejscu piątym jest do końca subiektywne, niemniej niższa pozycja byłaby dla niego z pewnością krzywdząca. Mamy tu do czynienia z dziełem niezwykle ciężkim – jeżeli ktoś spodziewa się szybkiej akcji, potężnych scen batalistycznych i pompatycznych kwestii wypowiadanych przez bohaterów na środku pola walki, ten srogo się zawiedzie. „Czas apokalipsy” to raczej rozległe studium psychiki żołnierza (świetny Martin Sheen), wplątanego w piekło wojny w Wietnamie, spotykającego na swojej drodze multum absurdów, począwszy od szalonego pułkownika (genialny Robert Duvall), który kocha zapach napalmu o poranku, a skończywszy na poznaniu żołnierza-dezertera (oszałamiający Marlon Brando), z którego grupka szaleńców stworzyła swojego boga. Niesamowity klimat w trakcie seansu potęgują piękne kadry i niesamowita gra kolorów, której nie powstydziłby się sam Stanley Kubrick.
Film Coppoli to alegoryczna adaptacja „Jądra Ciemności” Josepha Conrada, która w niezwykle groteskowy sposób przedstawia absurd wojny i piętno, jakie jest w stanie odcisnąć na życiu człowieka pełniącego służbę w imię swej ojczyzny.

4. Chłopcy z ferajny (1990, reż. Martin Scorsese)


Nie „Ojca Chrzestnego”, lecz właśnie „Chłopców z ferajny” uważam za najlepszy film gangsterski, jaki kiedykolwiek powstał. Martin Scorsese (notabene mój ulubiony reżyser), zaprezentował tu bowiem życie przestępców bez dodawania jakichkolwiek upiększeń i zrezygnował ze sztucznej gloryfikacji świata przestępczego. W pewien sposób potwierdził to, co 18 lat wcześniej zaprezentował Coppola, który zdemitologizował obraz gangstera, jednak tutaj zrobił to w sposób znacznie bardziej brutalny i dosadny. Nie spotkamy u niego „zabijaków-robotów”, których nie tknie żadna kula – każdy może zginąć tego samego dnia z rąk rzekomego przyjaciela, z którym jeszcze rano jadł śniadanie. Dodając do świetnej fabuły kapitalne aktorstwo (Ray Liotta, Robert De Niro i grający życiową rolę, nagrodzony oscarem Joe Pesci) oraz wciągającą, dynamiczną narrację, otrzymujemy produkt typowy dla Marty'ego, jednak w tym przypadku flagowy i po dziś dzień niedościgniony.
Uwaga! Filmu nie polecam ludziom wrażliwym na krew i ludzką krzywdę, ukazaną na ekranie w dość realistyczny sposób.

3. Pulp Fiction (1994, reż. Quentin Tarantino)

Dzieła Quentina Tarantino albo się kocha albo nienawidzi i na pewno nie można przejść obok nich obojętnie. W każdym filmie stawia swój autorski stempel, który odciska w charakterystycznych dla siebie scenach, dzięki czemu od razu widać, z czyim pomysłem mamy do czynienia. To jednak „Pulp Fiction” uważam za największe dzieło reżysera urodzonego w Knoxville. Co więcej, twierdzę, że jest to najlepsza czarna komedia w historii kina i ogólnie jedno wielkie arcydzieło, skupiające w sobie mnóstwo gatunków. Na pytanie, co podoba mi się w tym filmie najbardziej, odpowiadam: „wszystko”. To co jednak wysuwa się na pierwszy plan, to ciekawy, niechronologiczny sposób poprowadzenia historii, kultowe i ponadczasowe dialogi, fantastyczne aktorstwo (brylują tu Samuel L. Jackson, John Travolta, Bruce Willis, Uma Thurman, Harvey Keitel czy Tim Roth) oraz bardzo ciekawe przemyślenia ukryte pod płaszczykiem rzekomo głupich dyskusji.
Sam Tarantino, tworząc pastisz produkcji gangsterskich (na co wskazuje już sam tytuł), nie spodziewał się chyba jak wielkie uznanie na świecie znajdzie jego drugi w karierze pełnometrażowy film. Niby kicz, niby prostota... a jednak. „Pulp Fiction” oglądałem co najmniej dwadzieścia razy i na pewno jeszcze nieraz się spotkamy.

2. Amadeusz (1984, reż. Miloš Forman)

Słuchając dzieł Mozarta przy jednoczesnym zapoznaniu się z jego historią, można stwierdzić tylko jedno – był to jeden z największych geniuszy w dziejach muzyki. Nie dziwi więc fakt, że poświęcony mu film również musiał prezentować jak najwyższy poziom. I chociaż nie jest to biografia wielkiego kompozytora, a raczej luźne zobrazowanie tego, jaki mógłby być na co dzień, dzieło Formana to absolutna perełka wśród produkcji traktujących o muzyce. Wydarzenia zawarte w filmie widzimy oczami Antonio Salieriego (genialny F. Murray Abraham), zdolnego twórcy-rzemieślnika, który nie może zrozumieć dlaczego Bóg dał wielki talent takiej osobie, jak właśnie Wolfgang Amadeusz Mozart (równie genialny Tom Hulce).
Oglądając niedawno „Amadeusza” po raz n-ty, wciąż zachwycałem się niesamowitą reżyserią, znakomicie wykreowanymi postaciami i zapierającymi dech fragmentami, jak chociażby wystawienie opery „Don Giovanni” czy wybitne wręcz zobrazowanie geniuszu Mozarta poprzez scenę pisania słynnego „Requiem”. Dla każdego muzyka jest to film absolutnie obowiązkowy, a kwestie padające w trakcie seansu na pewno zostaną na długo w głowie.

1. Gwiezdne Wojny – Imperium Kontratakuje (1980, reż. Irvin Kershner)


W zasadzie powinienem umieścić tu całą klasyczną trylogię „Star Wars”, gdyż traktuję te trzy filmy jako nierozerwalną całość i najwspanialsze przeżycie, jakie dostałem od kina w swojej dotychczasowej egzystencji. Jednak jeśli mam coś wyróżnić, to będzie to właśnie epizod piąty (według chronologii powstania drugi). „Imperium” uważam za dzieło kompletne, a także najlepsze możliwe połączenie filmu przygodowego i fantasy, dodatkowo umieszczonego w kosmosie. Nie jest to typowe sci-fi – każda planeta to odrębny, starannie zaprojektowany świat, w którym spotykamy oryginalną mieszankę „normalnych” ludzi i niezwykle charyzmatycznych stworzeń. No właśnie, czym byłyby „Gwiezdne Wojny” bez tej armii kultowych i znanych na całym świecie postaci? Darth Vader, Han Solo, Luke Skywalker, Leia Organa, C3P-O, R2-D2, Yoda, Obi-Wan Kenobi, Chewbacca, Imperator, Jabba The Hutt, Boba Fett itp. itd. Opisując wielkość marki „Star Wars” tak naprawdę należy zmierzyć się już nie z serią filmów, ale wręcz całą kulturą, jaka powstała na kanwie tej opowieści. Piękne jest to, jak ta łącząca pokolenia niesamowita przygoda wciąż odkrywa się przed kolejnymi widzami i nie pozwala o sobie zapomnieć, pomimo prawie czterdziestu lat od premiery „Nowej Nadziei”.
A samo „Imperium”? Mroczne, nieprzewidywalne, ze świetnym rozwinięciem mojej ulubionej postaci, mrocznego lorda Dartha Vadera i przede wszystkim najbardziej dojrzałe. I chociaż wciąż jest to film, który mogą oglądać zarówno młodsi, jak i starsi – jego uniwersalność i potęga marki stworzona przez grupę niesamowitych wizjonerów, sprawia iż za każdym razem, gdy opowiadam o „Gwiezdnych Wojnach”, przez moje ciało przechodzą dreszcze.

I tym sposobem udało się dotrwać do końca. Mój top jest oczywiście subiektywny i chociaż kocham wymienione powyżej filmy całym swoim sercem, nie wiem czy owe zestawienie powtórzyłbym, gdyby poproszono mnie o ocenę w pełni obiektywną. Jedno jednak jest pewne – gdyby któryś z opisanych dzisiaj obrazów nie zagościł w moim życiu, być może moja pasja do kina nie byłaby jeszcze tak rozwinięta.

Pozdrawiam,
Daniel Wu., AKA Bzdur Stejk

                                                                                                                                         

piątek, 21 października 2016

Jestem reprezentantem?


Źródło: www.sportowefakty.pl

Chociaż od ostatnich meczów eliminacyjnych naszej kadry minęły już prawie dwa tygodnie, wciąż nie milkną echa licznych wydarzeń, które przewinęły się przez te kilka dni zgrupowania. Z jednej strony po trzech spotkaniach mamy na koncie siedem punktów i w grupie ustępujemy jedynie Czarnogórze, która zgromadziła tyle samo oczek co Biało-Czerwoni, a prowadzi tylko dzięki lepszemu bilansowi bramkowemu. Co więcej, w rankingu FIFA awansowaliśmy na rekordowe piętnaste miejsce, a tak wysoko jeszcze nigdy wcześniej nie byliśmy. Na papierze wygląda to pięknie. Niestety, kto oglądał zmagania Polaków, ten wie, że zarówno z Danią, jak i (zwłaszcza) z Armenią, nasi piłkarze zaprezentowali się przeciętnie, a gdyby nie fura szczęścia i geniusz Roberta Lewandowskiego, zamiast sześciu punktów, równie dobrze moglibyśmy nie zdobyć ani jednego. Dużo wskazuje też na to, iż kiepska forma niektórych zawodników ma swoje przyczyny poza boiskiem, gdyż obecnie najwięcej mówi się o domniemanej aferze alkoholowej, w której mieli uczestniczyć niektórzy kadrowicze. Chociaż z pewnością sporo w tym plotek i niedomówień, ewidentnie jest coś na rzeczy, zwłaszcza gdy czyta się wypowiedzi selekcjonera Nawałki i prezesa Bońka.

Adam Nawałka, selekcjoner z klasą. Źródło: www.pinterest.com
Zgodnie z definicją zawartą w słowniku języka polskiego, reprezentacja to inaczej „grupa osób występująca w czyimś imieniu", a także „grupa zawodników reprezentująca w zawodach barwy swojego kraju, klubu lub miasta". Ciekawie wygląda jednak zestaw synonimów tego słowa. Możemy tam znaleźć między innymi takie hasła, jak: „przedstawicielstwo", „delegacja”, „okazałość”, „wystawność”, czy nawet „elegancja” i „splendor”. No właśnie, ilekroć mówi się o reprezentowaniu przez kogoś danej grupy ludzi, w domyśle pojawia się osoba najlepsza w swoim fachu, która nie tylko potwierdzi własną klasę, ale i przedstawi w jak najlepszym świetle środowisko, z którego się wywodzi. Selekcjoner drużyny narodowej zawsze stara się, aby powołania wędrowały do zawodników najlepszych na swoich pozycjach, czyli takich, którzy nie tylko nie przyniosą wstydu na cały świat, ale z dumą będą walczyć o jak najwyższe uznanie dla swojego narodu. Szkoda tylko, że niektórzy zapominają, że reprezentując kraj, robią to nie tylko na boisku, ale przez cały okres zgrupowania. Także na treningach, w hotelach i w czasie wolnym.
Rozumiem, że w ostatnich latach w reprezentacji panuje dobra atmosfera i sporo zawodników to prywatnie dobrzy znajomi. Rozumiem, że jeżeli dwoje przyjaciół nie widziało się przez dłuższy czas, to naturalnym będzie dla nich wspólne uczczenie przerwania rozłąki. Rozumiem nawet to, że tacy panowie spotkają się na pogaduchach przy piwku i dobrym jedzeniu, w końcu alkohol jest dla ludzi, a kto ma trochę oleju w głowie, ten wie, na ile może i powinien sobie pozwolić. Zupełnie jednak nie rozumiem, a wręcz obrzydza mnie, gdy słyszę, że między meczami, tak ważnymi dla milionów kibiców w naszym kraju, co poniektórzy piłkarze nie potrafią powiedzieć sobie stop i najzwyczajniej w życiu się upijają. Obrzydza mnie, gdy słyszę, że jeden z nich wchodził na kolanach po schodach, drugi wymiotował na oczach recepcji hotelu, a trzeci zarwał noc i na pomeczową analizę spotkania z Danią trzeba było go dobudzać. Najbardziej jednak obrzydza mnie „tumiwisizm” i bezczelne wykorzystywanie dobrego (i niestety trochę naiwnego) serca selekcjonera. Osobiście uważam, iż Adam Nawałka jest najlepszym sternikiem kadry od czasów Antoniego Piechniczka – po pierwsze, osiągnął historyczny wynik (ćwierćfinał Euro 2016 i pechowa porażka po rzutach karnych z późniejszym mistrzem, Portugalią), a po drugie, jest człowiekiem z prawdziwą klasą. Nie tylko świetnie prezentuje się w trakcie spotkań i konferencji prasowych, ale żyje też w zgodzie z władzami PZPN, a dodatkowo ceni sobie zdanie kibiców i zawodników, co pozytywnie odróżnia go na przykład od takiego pana Smudy czy Janasa. Jakże bezczelnym jest więc żerowanie na jego opiekuńczej i wręcz ojcowskiej postawie względem zawodników, którym ufa i liczy na jak najlepsze występy ku chwale i zadowoleniu ojczyzny.

Łukasz Teodorczyk, źródło: http://i.iplsc.com

W kontekście reprezentacyjnej balangi, w mediach najczęściej przewijały się dwa nazwiska – Boruc i Teodorczyk. Sporo uwagi poświęcono także obecnemu dyrektorowi kadry i jednocześnie eks-reprezentantowi, Tomaszowi Iwanowi, odpowiedzialnemu za różnego rodzaju integracje w drużynie. Gdzieś też można było usłyszeć plotki o Gliku, a co poniektórzy liczyli na pojawienie się na liście nazwiska Sławomira Peszki, który przez swoje alkoholowe ekscesy z przeszłości stał się legendą jeszcze za życia; jednak tym razem najwyraźniej stronił od procentów, ewentualnie wypił swój „przydział” w sposób kulturalny. O ile podwójny recydywista Boruc już dawno nie jest wyborem numer jeden w bramce i jego pożegnanie z kadrą nie wpłynęłoby znacząco na poziom zespołu, o tyle postawa świetnie ostatnio dysponowanego w barwach Anderlechtu Bruksela Łukasza Teodorczyka budzi niepokój i niesmak. Oglądając spotkanie z Armenią, miałem wrażenie, że zamiast lidera klasyfikacji strzelców ligi belgijskiej, w trykot z numerem 14 przyodział się jakiś podstawiony i zupełnie niedoświadczony junior. Przy praktycznie każdej akcji był spóźniony, nie potrafił poprawnie obliczyć toru lotu piłki, a irytacja jego partnera z ataku, Roberta Lewandowskiego, z każdą minutą tylko się pogłębiała. Absencja kontuzjowanego Arkadiusza Milika była wyraźna aż nadto, a zejście Teodorczyka z boiska przyniosło ulgę wielu oglądającym. Wyrażam zatem nadzieję, że pogłoski o zachowaniu Glika są nieprawdziwe, gdyż w formie jest to jeden z najlepszych stoperów w Europie; niestety w meczach z Danią i Armenią naprawdę sprawiał wrażenie, jakby był nieco „wczorajszy”.
Adam Nawałka i Zbigniew Boniek twardo deklarują, iż balangowiczom nie popuszczą, a dobro zespołu stawiają ponad indywidualności. Możemy oczywiście cieszyć się, że u nas, w przeciwieństwie na przykład do takiej reprezentacji Anglii, największe gwiazdy to także najwięksi profesjonaliści. Lewandowski, Błaszczykowski, Piszczek czy Fabiański to na tyle inteligentni i doświadczeni piłkarze, że doskonale wiedzą, ile kosztowałaby ich jedna głupia decyzja, przez którą mogliby przekreślić lata ciężkiej pracy i wyrzeczeń, aby dojść do tak wysokiego poziomu. Szkoda tylko, że nie wszyscy potrafią zaprezentować klasę i zaprzepaszczają wielką szansę, którą dało im życie. Wśród zawodowych piłkarzy często można znaleźć ludzi, którzy wywodzą się z trudnych środowisk, a piłka nożna okazała się dla nich jedyną drogą ku lepszej egzystencji. Niektórzy, pod okiem mądrych trenerów i psychologów, osiągają szczyt i chcą na nim pozostać jak najdłużej, co jednak wiąże się z brakiem jakichkolwiek kompromisów; inni niestety zadowalają się transferem do przeciętnego klubu za granicę, a wraz z pojawieniem się obiecujących sum na koncie, tracą swoje ambicje i nie zależy im już na dalszym rozwoju.

Jakub Błaszczykowski i Robert Lewandowski, źródło: http://jastrzabpost.pl

Ktoś mógłby powiedzieć, że picie alkoholu to nic zdrożnego, a piłkarze to dorośli ludzie, którzy przecież odpowiadają za swoje czyny. Jeżeli jednak reprezentacja kojarzy nam się ze słowami, które przytoczyłem na początku wpisu, każdego zawodnika wysłanego na boje z innymi nacjami powinien obowiązywać swego rodzaju protokół dyplomatyczny. W końcu wolelibyśmy chyba, żeby nasz naród był rozpoznawalny w sportowym świecie dzięki swojej waleczności, nieustępliwości i klasy na boisku (oraz poza nim!), a nie z zakrapianych do rana imprez, po których zawodnicy nie mogą dojść do siebie nawet w trakcie meczu. Z całego serca życzę także naszej drużynie, aby jak najwięcej członków zespołu wzorowało się na Lewandowskim czy selekcjonerze Nawałce, a zdobycze punktowe odzwierciedlały wydarzenia na boisku i nie były tylko wynikiem niebywałego szczęścia. Następny i niezwykle ważny test już 11 listopada w Bukareszcie!

Pozdrawiam,
Daniel Wu., AKA Bzdur Stejk

niedziela, 9 października 2016

Biało-czerwone klątwy

Robert Lewandowski, źródło: http://gfx.radiozet.pl

Miniony weekend upłynął pod znakiem eliminacji do Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej, zatem dziś zmieniamy temat i przenosimy się na boisko! Jak większość z nas wie, polska reprezentacja po raz kolejny zafundowała nam niezły thriller, tracąc w meczu z Danią 2 bramki na własne życzenie, pomimo pewnego prowadzenia 3:0 po 47 minutach spotkania. Bogu niech będą dzięki za talent Roberta Lewandowskiego, który jest dla tego zespołu bardziej wartościowy niż chyba sam Cristiano Ronaldo dla swojej reprezentacji, i nikt mi nie wmówi, że zakładając biało-czerwony trykot, mniej się stara. Nie zliczę sytuacji, w których nasz as wykonywał zadania przyporządkowane pozostałym kolegom z drużyny, a mimo tego i tak potrafił aż trzykrotnie pokonać Kaspera Schmeichela.
Przed nami jeszcze mecz z Armenią, więc póki co wstrzymam się od osądów na temat szans polskich piłkarzy w tych eliminacjach, niemniej jeśli (nie daj Boże) coś poszłoby nie tak, grozi nam mała powtórka z tak zwanej "klątwy Bońka". Tego na pewno byśmy nie chcieli, zwłaszcza, że jeszcze 3 miesiące temu wszyscy zobaczyli, jak niesamowity potencjał ma nasza obecna kadra. Zaraz, zaraz, jaka klątwa Bońka? O co tu właściwie chodzi? Aby odpowiedzieć na to pytanie, musimy cofnąć się w czasie o dokładnie 30 lat.

Oficjalne logo Mistrzostw Świata w 1986 r., źródło: www.polski-sport.pl
 
Na meksykański mundial w 1986 roku (mistrzostwa miały odbyć się pierwotnie w Kolumbii, jednak pogrążony w chaosie kraj wycofał się z organizacji w ostatniej chwili), Polacy pojechali nie tylko jako brązowi medaliści poprzednich mistrzostw, ale także jako zwycięzcy grupy eliminacyjnej – na pokonanym polu pozostawiliśmy Albanię i Grecję, krwi napsuła nam jedynie nieco Belgia, w której występowało wówczas sporo szanowanych w Europie piłkarzy, jednak awansu nikt nam nie odebrał. Mieszane uczucie wśród kibiców wywołał za to zestaw naszych przeciwników już w fazie grupowej mundialu – los przydzielił nam dość egzotyczne dla przeciętnego kibica Maroko, zawsze groźną Portugalię i jak zwykle znajdującą się w gronie faworytów Anglię. Jednak to my mieliśmy coś udowodnić, w końcu byliśmy wciąż aktualną trzecią drużyną świata.
Bardzo złym omenem okazał się mecz numer jeden. W nieludzkiej wręcz temperaturze na stadionie w Monterrey, Polacy bezbramkowo zremisowali z reprezentacją kraju, który większości kojarzył się głównie z tytułem słynnego melodramatu z Humphrey'em Bogartem i Ingrid Bergman w rolach głównych. Marokańscy zawodnicy nie mieli nic do stracenia i ambitną grą pozbawili naszych piłkarzy ich największych atutów. Nastroje poprawił nieco kibicom mecz z Portugalią. Biało-czerwoni ponownie walczyli nie tylko z przeciwnikiem, ale i temperaturą, jednak tym razem udało się strzelić jedną bramkę, a jej autorem był Włodzimierz Smolarek. 1:0 przybliżyło nas do awansu, a bardzo słaba dyspozycja reprezentacji Anglii (0:0 z Maroko i 0:1 z Portugalią) miała nam w nim tylko pomóc. Rzeczywistość okazała się jednak bardzo brutalna. Gary Lineker w zaledwie 25 minut pokazał polskiej kadrze miejsce w szeregu, aż trzykrotnie znajdując drogę do bramki. Polacy nie mieli w tym spotkaniu żadnych atutów, a perspektywa awansu nagle niespodziewanie bardzo się oddaliła. Na szczęście dla nas, wyniki w innych grupach ułożyły się w sposób promujący Biało-czerwonych awansem z trzeciego miejsca. Co ciekawe, najlepszą drużyną w naszym gronie okazało się Maroko, po sensacyjnym zwycięstwie nad Portugalią.
Niestety, narodowe nastroje ponownie popsuły się po tym, gdy wyłonił się nasz rywal w 1/8 finału. Chociaż z reprezentacją Brazylii do tej pory toczyliśmy raczej wyrównane boje, postawa drużyny w meczu z Anglią i świetna forma "Canarinhos" w fazie grupowej kazały oczekiwać najgorszego. Rzeczywistość potwierdziła te obawy, a wręcz je przebiła. Na stadionie w Guadalajarze, przy asyście okrutnego wręcz upału, Polacy, pomimo dość obiecującego początku, wyglądali przy Brazylijczykach jak drużyna juniorów. Niestety, słabe strony, które wyszły na jaw w meczu z Anglią, przez Socratesa i spółkę zostały tylko uwypuklone, a spotkanie zakończyło się haniebnym wynikiem 0:4.

Zbigniew Boniek, źródło: www.sportano.net

Ten mecz sprawił, iż wylecieliśmy z mundialu z wielkim hukiem, a selekcjoner Antoni Piechniczek, któremu szybko zapomniano, jak wielki sukces osiągnął cztery lata wcześniej, podał się do dymisji. Cały naród najbardziej zabolały jednak słowa, które po spotkaniu wypowiedział najlepszy wówczas zawodnik naszej reprezentacji, Zbigniew Boniek: „Wszystkim się w głowach poprzewracało. Już sam awans do mistrzostw jest wielkim sukcesem i jeszcze zatęsknimy za polskimi awansami”. Słowa obecnego prezesa PZPN okazały się niestety prorocze i na kolejny występ w wielkiej piłkarskiej imprezie czekaliśmy aż 16 lat. Dlaczego zatem w ogóle przytaczam całą tę historię?
Polska reprezentacja przez wiele lat nie miała szczęścia do mistrzostw Europy, za to jak już graliśmy na mundialu, to wstydu zwykle nie przynosiliśmy. W ostatnim dziesięcioleciu dużo się jednak w tej materii zmieniło – jeżeli już na jakichś mistrzostwach gramy, to właśnie na Euro. „Klątwę Bońka” w świetnym stylu przełamał ze swoją kadrą Jerzy Engel, niestety, występ na MŚ 2002 w Korei Płd. i Japonii, był kiepski, a Polacy wrócili do domu po trzech spotkaniach w grupie. Tak samo źle poszło drużynie Pawła Janasa na mundialu w Niemczech i w 2006 roku nasza przygoda również zakończyła się na fazie grupowej. Od tej pory, mistrzostwa globu są dla nas nieosiągalne, lecz w międzyczasie udało nam się zagrać aż na trzech czempionatach z rzędu w Europie. Edycje 2008 i 2012 lepiej pozostawić bez komentarza, gdyż skompromitowaliśmy się tam jeszcze bardziej niż za Engela i Janasa (w dodatku w 2012 r. grając jako współgospodarz), na szczęście jednak świeżo zakończone mistrzostwa we Francji każą upatrywać w nas drużynę, która na mundial w 2018 r. powinna pojechać.
Z drżeniem serca obserwuję więc początek naszej drogi do Rosji. Falstart z Kazachstanem został ogłoszony jako wypadek przy pracy; niestety sobotnie spotkanie z Danią, chociaż do 50 minuty znakomite, w drugiej połowie przyprawiało widzów o szybsze bicie serca i pokazało wielką słabość, jeśli chodzi o grę naszych zawodników przy pewnym prowadzeniu. Nie może być tak, że Robert Lewandowski wiecznie nas ratuje – jego renoma znana jest na całym świecie, a obrońcy każdego zespołu mają za zadanie gryźć ziemię, aby tylko as Bayernu nie doszedł do akcji. Widać, jak bardzo wypadł z gry Krychowiak, jak złym posunięciem był transfer Kapustki (brakowało tego typu piłkarza na boisku) i jak sypie się nasza defensywa, gdy w nie najlepszej formie jest Kamil Glik. Ewidentnie brakuje spokoju i zwykłego w świecie „wyluzowania”. Wtorkowy mecz z Armenią z pewnością odpowie na wiele pytań, jednak na dzień dzisiejszy jedno jest pewne – kadra Nawałki musi się obudzić i być może zadziałać powinni tu przede wszystkim psychologowie, gdyż umiejętności naszym zawodnikom odmówić nie można (w sobotę kilku z nich pokazało parę naprawdę świetnych zagrań – mówię tu chociażby o Grosickim, czy nawet Jędrzejczyku), ale coś ewidentnie dzieje się w ich głowach.

Oficjalne logo Mistrzostw Świata w 2018 r., źródło: http://www.weglobalfootball.com

„Klątwa Bońka” w latach 1986-2002 dotyczyła wszystkich imprez wysokiej rangi. Obecnie musimy walczyć o to, aby stare demony nie powróciły w nieco innej formie i nie upatrzyły sobie w sposób szczególny mistrzostw świata. W końcu nie oszukujmy się, mimo iż klątwę udało się przerwać, występy w 2002 i 2006 roku były bardzo słabe i wielokrotnie można było usłyszeć, że „po co myśmy tam w ogóle jechali, lepiej by było, jakbyśmy nie awansowali”. Kibicujmy zatem Nawałce, Lewandowskiemu i spółce, aby obecne eliminacje przerwały nie tylko kiepską passę mundialową, ale miały swoją kontynuację również na właściwych mistrzostwach, a cały naród mógł cieszyć się z gry naszych Orłów co najmniej tak, jak jeszcze 3 miesiące temu we Francji!

Pozdrawiam,
Daniel Wu., AKA Bzdur Stejk

czwartek, 6 października 2016

O aktorstwie słów kilka...

Wbrew sugestywnemu tytułowi posta nie zamierzam dziś sporządzać poradnika dla początkujących artystów, marzących o występach na deskach teatru lub znalezieniu się po drugiej stronie obiektywu kamery filmowej. Aktorem jestem raczej kiepskim, za to z pełnym przekonaniem mogę powiedzieć, że uwielbiam wyraziste, przekonujące i inspirujące role ekranowe. Wybitny artysta swoim występem często nie tylko potrafi „uratować” daną produkcję, ale umie też sprawić, aby o jego wyczynach mówiono przez długie lata, a on sam trafi do kanonu legend kina. Wiadomo jednak, że liczba aktorów nie zamyka się w puli kilkunastu, a nawet kilkuset; co zatem obliguje takiego fachowca, aby mógł tytułować się mianem „jednego z najlepszych”?

Al Pacino, Człowiek z blizną"

Na wstępie zadajmy sobie ważne pytanie – jakie są cechy szczególne gry tego typu wirtuoza? Powszechnie bardzo ceni się aktorów, którzy w swoich rolach są mocno ekspresyjni, potrafią przekrzyczeć i zdominować resztę obsady, a ich zachowanie i gesty wprowadzają widza w nastrój niepokoju. Mistrzem tego typu gry był, a w zasadzie wciąż jest, legendarny Al Pacino. Jego występy w „Pieskim popołudniu”, „Człowieku z blizną” czy trylogii „Ojciec chrzestny” zyskały status kultowych i przypięły mu niejako łatkę artysty grającego osoby wyłącznie okrutne i bezwzględne. I chociaż w ukazywaniu emocji Pacino nie ma sobie równych, warto zapoznać się także z jego nieco innymi, ale równie znamienitymi kreacjami, jak chociażby Frank Slade, emerytowany, niewidomy pułkownik w „Zapachu Kobiety” (występ nagrodzony Oscarem za pierwszoplanową rolę męską), czy zdolny i uczciwy adwokat Sam Kirkland z „...I sprawiedliwość dla wszystkich”. Oczywiście Pacino nie jest jedynym wybitnym przedstawicielem ekspresyjnego sposobu grania; ostatnimi czasy wielką popularność, dzięki zastosowaniu tejże metody w filmie „Whiplash”, zyskał charyzmatyczny J.K. Simmons.

Dustin Hoffman, Absolwent"

Z drugiej strony znajdziemy aktorów, którzy specjalizują się w graniu tak zwanych „zwyczajnych ról”. Ot, normalnych ludzi, bez chorób psychicznych czy innych dziwnych cech charakteru. Tego typu występy są mocno niedoceniane, a warto nadmienić, że nie jest łatwo w sposób przekonujący wcielić się w rolę człowieka, który zachowuje się, jak większość z nas na co dzień. W tej lidze najwyżej umieszczam Dustina Hoffmana, mistrza słowa i spojrzenia. „Absolwent”, „Życie Kramerów”, „Wszyscy ludzie prezydenta” – trzeba mieć naprawdę niebywały talent, aby w taki sposób przedstawić życie zwykłego człowieka, przy okazji nie tylko nie zanudzając widza, ale z powodzeniem trzymać go „przyklejonego do ekranu”. Oczywiście Hoffman, podobnie jak Pacino, zasłynął także innymi wielkimi rolami, między innymi jedną z najwybitniejszych kreacji w historii kina, kiedy to wcielił się w autystycznego geniusza w obrazie „Rain Man”. Ten występ, a także „Tootsie” czy na przykład „Nocny kowboj” przedstawiły go światu jako aktora niezwykle wszechstronnego. I tu skupimy się na kolejnym sposobie gry aktorskiej.

Robert De Niro, Wściekły byk"

Artystę, którzy potrafi zagrać wiele diametralnie różniących się od siebie ról, zwykle zwie się „aktorem-kameleonem”. W jednym filmie wciela się w gangstera, w drugim – ojca wielodzietnej rodziny, w trzecim – lekarza, w czwartym – chorego na zaburzenia osobowości malarza itd. Od razu na myśl przychodzi tu, rzecz jasna Robert De Niro. Jest to jeden z moich ulubionych aktorów, którego zaliczam do swojej czołowej trójki ludzi filmu, a kreacje, które stworzył, zwłaszcza na przestrzeni lat 70., 80. i 90., z miejsca plasują go na pozycji najwybitniejszych artystów kinowych. Aby opisać wielkość jego ról, podam po prostu tytuły, w których można podziwiać geniusz tak zwanego Bobby'ego – „Ojciec chrzestny 2”, „Wściekły byk”, „Taksówkarz”, „Przebudzenia”, „Przylądek strachu”, „Chłopięcy świat”, „Łowca jeleni” i wiele, wiele innych. Cóż tu więcej dodać mistrz.

Marlon Brando, Ojciec chrzestny"

Najbardziej cenię jednak niezwykle skomplikowany, ale i najbardziej imponujący sposób gry, który zyskał nawet swoją encyklopedyczną nazwę, mianowicie „metodę Stanisławskiego”. Zainteresowanych głębiej tym tematem zachęcam do poszperania w zasobach internetu, jednak w skrócie mogę wyjaśnić, iż owa technika polega na pełnym współgraniu umysłu i ciała dzięki użyciu podświadomości. Inaczej mówiąc, aktor na czas zdjęć „staje się” osobą, którą gra. W każdej chwili jest gotowy odbierać bodźce w sposób, w jaki uczyniłaby to odgrywana przez niego postać, a nie tak, jak zrobiłby to w swoim codziennym życiu. Za prekursora budowania bohatera filmowego według tej zasady uważa się nieco mniej znanego aktora Lee Strasberga („Ojciec chrzestny 2”, „...I sprawiedliwość dla wszystkich”), a za największego eksperta – niezapomnianego Marlona Brando. Gorąco polecam zapoznać się z jego trzema najbardziej cenionymi rolami: Vito Corleone w „Ojcu Chrzestnym”, Stanleya Kowalskiego w „Tramwaju zwanym pożądaniem” i Terry'ego Malloy'a w „Na Nabrzeżach”. Każda z tych postaci, choć grana przez tego samego człowieka, posiada zupełnie inne cechy charakteru, różni się sposobem wykonywania gestów czy reagowania na zewnętrzne bodźce, a nawet dzięki tak „normalnym” czynnościom, jak mruganie, czy odchrząkiwanie, buduje od zera swoją tożsamość. W XXI wieku tego typu role pojawiają się dość rzadko, warto jednak wyróżnić całokształt dorobku Christiana Bale'a, Joaquina Phoenixa i Philipa Seymoura Hoffmana, czy też kapitalne występy Heatha Ledgera w „Mrocznym Rycerzu”, Javiera Bardema w „To nie jest kraj dla starych ludzi” i Christopha Waltza w „Bękartach wojny”.

Daniel Day-Lewis, "Aż poleje się krew"

Nie mógłbym jednak nie wspomnieć o najwybitniejszym aktorze naszych czasów, moim osobistym numerze jeden i laureacie trzech absolutnie zasłużonych Oscarów za role pierwszoplanowe. Za ogromny zaszczyt traktuję fakt, iż owy geniusz nosi to samo imię, co ja, a mowa oczywiście o Danielu Day-Lewisie. Skupia on w sobie wszystkie typy aktorstwa, które przytoczyłem wcześniej, a w stosowaniu metody Stanisławskiego osiągnął artystyczny Olimp, z którego nieprędko strąci go jakikolwiek aktor (zadatki mają Phoenix i Bale, ale przed nimi jeszcze sporo pracy). Chociaż niestety występuje stosunkowo rzadko (potrafi mieć aż pięcioletnie przerwy w graniu), to gdy już pojawia się na ekranie, przyćmiewa wszystko i wszystkich. Oglądając „Moją lewą stopę”, można pomyśleć, że do filmu zaangażowano prawdziwie spraraliżowanego człowieka. „W imię ojca” to niezwykle przekonujący obraz przemiany zbuntowanego nastolatka, który znalazł się w beznadziejnej życiowej sytuacji. W średnich niestety „Gangach Nowego Jorku” zagrał tak, że znakomity przecież Leonardo DiCaprio wypadł przy nim jak uczniak. Gdyby nie Day-Lewis, „Lincoln” przepadłby w odmętach słabych produkcji, a tak jest chociaż co pamiętać, bo oglądając film, można mieć wrażenie, że oto szesnasty prezydent Stanów Zjednoczonych zmartwychwstał i przeniósł się w czasie. Za największe osiągnięcie Day-Lewisa uważam jednak „Aż poleje się krew” i arcygenialną rolę inteligentnego przedsiębiorcy, Daniela (ach, ci Daniele) Plainview. Nie jestem w stanie dobrać odpowiednich słów, aby opisać wielkość tej kreacji – po prostu polecam zaopatrzyć się w płytę z filmem i czym prędzej go odtworzyć (jednak ostrzegam, seans może nie należeć do łatwych). Czyż rola ta nie należy do pięciu najlepszych występów w historii kina?

Legendy Hollywood (źródło: www.fanpop.com)

Jak widać, sposobów interpretacji aktorskich może być sporo, a i tak nie wymieniłem wszystkich, skupiając się na tych, które charakteryzują artystów najwybitniejszych. Z jednej strony mamy mistrzów ekspresji, jak Al Pacino, Gene Hackman czy George C. Scott, ekspertów od ról „zwykłych”, czyli Dustina Hoffmana, Gregory'ego Pecka i Robina Williamsa, kameleonów typu Robert De Niro, Gary Oldman, czy (uwaga, w końcu kobiecy przykład!) Meryl Streep, a także aktorów „żyjących rolą”, jak Marlon Brando, Christian Bale czy Joaquin Phoenix. Z drugiej jednak strony wyróżnić można sporą grupę aktorów również znamienitych, niebywale charakterystycznych, ale nie zaliczających się do żadnej z powyższych grup. Co prawda posiadają oni jakiś procent cech z każdego sposobu gry, ale nie wyróżniają się one u tych artystów w aż tak widoczny sposób. Przykłady? Michael Caine, Jack Nicholson, Morgan Freeman, Anthony Hopkins, Kevin Spacey czy Sean Connery. Nie zapominajmy też o „starej gwardii” kina, mając w pamięci czasy, gdy obraz był dość statyczny, a akcja skupiała się głównie na bohaterach, wypowiadających swoje kwestie w sposób bardziej teatralny, a nie typowy dla czasów współczesnych. Polecam zapoznać się z dorobkiem takich tuzów filmu, jak Humphrey Bogart, Alec Guinness, Henry Fonda, Yul Brenner, James Stewart, Peter O'Toole czy (uwaga, znów kobieta!) Katherine Hepburn. 

Daniel Day-Lewis odbierający Oscary w latach 1990, 2008 oraz 2013 (źródło: www.bbc.com)

Dzisiejszy wpis wydaje się stosunkowo długi, jednak z pewnością nie wyczerpuje tematu – do poruszonych tu kwestii na pewno powrócę, a filmy, w których występują wspomnieni dziś aktorzy, najprawdopodobniej jeszcze wylądują na tapecie. Na koniec chciałbym zachęcić wszystkich do bacznego obserwowania nie tylko ulubionych aktorów, ale i takich, których... potrafiliście znienawidzić za to, jak okrutni byli grani przez nich bohaterowie. W końcu nie jest łatwo zbudować postać i nadać jej takie cechy charakteru, dzięki którym pokochamy ją albo znienawidzimy. Umiejętność wzbudzenia wśród widzów tak skrajnych uczuć świadczy bowiem o wysokim poziomie rzemiosła aktorskiego.

Pozdrawiam,
Daniel Wu. AKA Bzdur Stejk