wtorek, 12 listopada 2019

The Best of the '90s



Wielu z nas z nostalgią wspomina lata 90. Kasety VHS, karteczki, kapsle, magnetofony, walkmany, Pegasus, Dragon Ball, gra w gumę/piłkę (w zależności od płci), koszulki ulubionych drużyn za 30 zł z rynku, klocki Lego, Michael Jordan, Backstreet Boys, itp. itd... no wymieniać można bez końca. U mnie, urodzonego w 1989 roku, odbywającego naukę w szkole podstawowej w podelbląskiej wsi, gdzie czas płynął jakoś tak wolniej, ostatnie dziesięć lat poprzedniego tysiąclecia zajęły miejsce szczególne. I chociaż zdaję sobie sprawę, że do pełnego ideału sporo tym czasom brakuje, to jedno po latach stwierdzam z pełnym przekonaniem – dla kina był to okres wyjątkowy.
To, co na pewno pomogło w tworzeniu filmów w tamtej epoce, to wyraźny rozwój techniki realizacyjnej z jednoczesnym zachowaniem proporcji przy tworzeniu efektów specjalnych i scenografii. CGI stawiało swoje pierwsze kroki, więc odpowiedni specjaliści wciąż musieli solidnie się napocić przy kręceniu scen, które obecnie powstają w 100% w studiu i przy użyciu komputerów. Równolegle, mnóstwo gwiazd lat 70. i 80. przeżywało drugą młodość, prezentując niejednokrotnie najlepszą formę życiową – wymienię tu chociażby występy Anthony'ego Hopkinsa w „Milczeniu Owiec”, Ala Pacino w „Zapachu Kobiety”, czy Gene Hackmana w „Bez Przebaczenia”. Doświadczeni reżyserzy nie bali się mieszać przyprószonej siwizną dojrzałości ze świeżą, zdolną krwią, która „z buta” wchodziła na salony, w czym dobitnie pomagały między innymi środki masowego przekazu. No właśnie, pamiętacie początki Leonardo Di Caprio, Johnny'ego Deppa, Brada Pitta czy Toma Cruise'a? Ja, zanim obejrzałem jakikolwiek film z tymi jegomościami, już wcześniej znałem ich twarze z okładek czytanego na szkolnych korytarzach „Bravo” :D
W jednym z wcześniejszych wpisów wspominałem, że bardzo lubię wszelkiego rodzaju zestawienia, klasyfikacje i rankingi. Dlatego też, właśnie dziś, postanowiłem podjąć się tego niezwykle trudnego zadania i wybrać moją osobistą, kinową TOP 10 z tego niezwykłego okresu. Obiektywnie rzecz biorąc, this is mission impossible, bo już wiem, że wielu wspaniałym tytułom wyrządzę krzywdę, no ale nikt nie mówił, że w życiu będzie łatwo. Uwaga, uwaga <dźwięk fanfar 20th Century Fox w tle>, poniżej przedstawiam dziesięć najlepszych, moim zdaniem, filmów powstałych w okresie od 1 stycznia 1990 do 31 grudnia 1999 roku*.

* UWAGA: często myli się lata z dekadą, na przykład lata 80. XX wieku to okres od 1980 do 1989 roku, zaś lata 90. XX wieku to okres od 1990 do 1999. Pierwsza dekada XXI wieku to z kolei lata 2001 - 2010, zaś druga – lata 2011 - 2020.



10. Skazani na Shawshank (1994)


„Skazani, którzy, od kiedy sięgam pamięcią, rozgościli się na pierwszym miejscu w rankingu IMDB i Filmwebu, i miejsca nie oddali do dziś, znaleźli się w moim zestawieniu rzutem na taśmę. Wielu z Was na pewno pomyśli sobie „dlaczego tak nisko?. Ano właśnie dlatego, gdyż jestem na ten film nieco obrażony. Tak, wiem, że scenariusz powstał na podstawie książki Kinga, ale nigdy nie zapomnę mojego rozczarowania ostatnim kwadransem seansu, po tym jak dopiero co przeżyłem jedne z najlepszych dwóch godzin w moim filmowym życiu, wręcz dorównującym tym z „Gwiezdnych Wojen", „Indiany Jonesa" czy „Władcy Pierścieni". Nie chcę zdradzać szczegółów (MAŁE SPOILERY W DALSZEJ CZĘŚCI), chociaż zdziwiłbym się, gdyby ktoś tego dzieła jeszcze nie obejrzał, ale niestety ckliwe sceny z zakończenia na tej przepięknej, bajkowo malowniczej plaży nijak nie pasowały mi do ogólnej narracji filmu. Tak, wiem, że Andy walczył o niesłusznie pozbawioną wolność i po prostu mu się ona należała. Tak, też kibicowałem, żeby mu się udało i nie gnił w Shawshank do końca swych dni. Tak, Red również zyskał moją sympatię i chociaż był mordercą, uwierzyłem w jego przemianę. A jednak, gdy już opuszczamy Shawshank, coś zaczyna lekko zgrzytać. Bardzo cenię reżyserów, którzy potrafią korzystać z niedopowiedzeń i gdyby to samo zrobił w tym przypadku Frank Darabont, a film zakończył się w momencie wyjścia Reda poza mury więzienia, „Skazani" z miejsca wskoczyliby do mojego osobistego TOP5, a może nawet i TOP3 wszech czasów.
Żeby nie było, że bardziej ten film krytykuję niż chwalę, 90% czasu na ekranie to kino wprost fenomenalne. Historia doskonale trzyma w napięciu i ciągłej niepewności, grający główne role Tim Robbins i Morgan Freeman wspinają się na szczyty aktorstwa, dodatkowo mamy tu przepiękne kadry, fenomenalną muzykę i mistrzowską reżyserię. Przede wszystkim jednak, tu wcale nie jest miło, Shawshank to w końcu najgorsze więzienie w stanie – sceny gdy Andy jest regularnie katowany przez swoich prześladowców, potrafią wycisnąć łzy z widza. Frank Darabont doskonale zachowuje balans – pokazuje więźniów jako ludzi, którzy chociaż zrobili wiele złego, muszą zaadaptować się do życia w więzieniu, gdzie rządzą przerażający strażnicy i diaboliczny naczelnik. I chociaż da się tych bandytów polubić, nie ma tu sztucznego wybielania ich charakterów. W końcu każdy ma szansę na przemianę, co z tym jednak zrobi, zależy wyłącznie od niego samego.

9. Fight Club (1999)


Film o wyjątkowo niefortunnym polskim tytule „Podziemny krąg” w naszym kraju zrobił sporą furorę. Sam w sumie nie wiem dlaczego, ale cieszę się, gdyż jest to kawał naprawdę porządnego kina. Przede wszystkim przy każdym seansie zmusza mnie do zadania sobie ważnego pytania: „czy to, co robię, czym się zajmuję, co mam – czy to na pewno mnie uszczęśliwia?”. Podejrzewam, że niejeden widz snuje w trakcie seansu podobne rozważania i doskonale potrafi się wczuć w przeżycia bohatera granego przez Edwarda Nortona... no właśnie. Rola Edzia jest tutaj wprost wyśmienita, a gra Brada Pitta... ach, można się w tym rozsmakować. Zazdroszczę każdemu, kto ogląda ten film po raz pierwszy i jest świadkiem jednego z najlepszych twistów, jakie zaserwowało nam kino. Ale tutaj nic więcej zdradzać nie będę, po prostu to zobaczcie! Tym dziełem David Fincher tylko potwierdził klasę, którą zaprezentował cztery lata wcześniej w genialnym „Se7en”. Śmiało można go nazwać mistrzem narracji, gdyż rzadko można obejrzeć filmy tak świetnie poprowadzone, jak właśnie „Fight Club”.

8. Ścigany (1993)


Lata 90. kinem sensacyjnym stały, a ich twarzą był nie kto inny, jak Harrison Ford. „Ścigany” to esencja tego gatunku, jego flagowy model. Scenariusz nie jest specjalnie skomplikowany – ot, niesłusznie (?) oskarżony o zabójstwo żony i skazany na śmierć chirurg ucieka przed potężnym wymiarem sprawiedliwości, spotykając na drodze masę przeciwności, na każdym rogu bohatersko stawiając im czoło. To, co jednak stawia ten film na samym szczycie tego typu kina, to jego wybitna realizacja. Tempo jest doskonałe – ani za szybkie, dzięki czemu widz doskonale orientuje się w fabule, ani za wolne – nie uświadczymy w nim niepotrzebnych dłużyzn. Napięcie w zasadzie nie ustaje nawet na minutę, w dodatku mamy tu doprawdy rewelacyjny pojedynek aktorski pomiędzy Harrisonem Fordem (tytułowy ścigany), a Tommym Lee Jonesem (ścigający). Nie bez powodu zresztą komisarz Ryba z naszego rodzimego „Killera” miał być jak Tommy Lee Jones w „Ściganym” :) chociaż akurat Oscara za rolę drugoplanową dałbym jeszcze lepszemu w tamtym roku, Ralphowi Fiennesowi.

7. Lista Schindlera (1993)


A skoro już o Fiennesie mowa, nie mogło na tej liście zabraknąć najbardziej poważnego dzieła w dorobku Stevena Spielberga i chyba najsłynniejszego filmu dotyczącego Holocaustu w historii kina. Nie skłamię, gdy stwierdzę, że „Lista Schindlera” potrafi dotknąć człowieka o najbardziej kamiennym sercu. Gdy zdajemy sobie sprawę, że sceny przedstawiane w tym filmie wydarzyły się naprawdę, od razu doznajemy refleksji i ciężko nam zrozumieć, jak człowiek mógł drugiemu bliźniemu zgotować tak okrutny los. I chociaż nigdy nie będziemy w pełni zgodni, jeśli chodzi o patrzenie na świat, czegoś takiego nie można wytłumaczyć w żaden sposób. Spielberg, chociaż postać Schindlera mocno wybielił, w doskonały sposób pokazał, jak jeden człowiek może ocalić tysiące. Wydźwięk filmu, mimo iż osadzony w trakcie II wojny światowej, jest więc bardzo uniwersalny. 
„Lista" jest również doskonałym dziełem artystycznym. Przez trzy godziny oglądamy obraz czarno-biały (z jednym malutkim, symbolicznym wyjątkiem), „ubarwiony” skromną, lecz przepiękną i chwytającą za serce muzyką. Niesamowite jest tu również aktorstwo – Liam Neeson jako Oskar Schindler gra rolę życia, Ben Kingsley w kreacji Itzhaka Sterna sprawia wrażenie wyjętego z lat 40. XX wieku przedstawiciela narodu żydowskiego, natomiast Ralph Fiennes... jego Amon Goeth to postać, której autentycznie się nienawidzi. Okrutny, pozbawiony wszelkich skrupułów i zasad komendant obozu koncentracyjnego, który dla zabawy strzela do ludzi i napawa się ich cierpieniem, został przez brytyjskiego aktora zagrany tak wybitnie, że do dziś nie rozumiem, jakim cudem statuetka za najlepszą rolę drugoplanową powędrowała do wspomnianego już wcześniej Tommy'ego Lee Jonesa.

6. Forrest Gump (1994)


Kiedy po raz pierwszy obejrzałem „Forresta Gumpa”, zastanawiałem się w czym tkwi jego fenomen. Nie zrobił na mnie dużego wrażenia. Później zobaczyłem po raz drugi, trzeci... aż chyba w końcu zrozumiałem. Każdy z nas chciałby być takim Forrestem – człowiekiem, który chociaż za młodu był wyśmiewany i skreślony przez podwórko ze względu na swoje ułomności, to w dorosłym życiu poprzez ciąg niesamowitych zdarzeń stał się bohaterem wojennym, miliarderem i wzorem dla tysięcy ludzi. A mimo to, grany przez wybitnego, uhonorowanego Oscarem Toma Hanksa, główny bohater zdaje się nie do końca ogarniać całego zamieszania, które dzieje się wokół. Jedyne, co się bowiem dla niego liczy, to miłość do swojej ukochanej przyjaciółki z młodych lat, Jenny. Tylko to sprawia, że ma powód, aby prawdziwie żyć, chociaż przecież z zewnątrz wygląda na człowieka sukcesu.
Film, chociaż momentami ckliwy, ma w sobie pewnego rodzaju magię i piękno. Ciężko też go jednocześnie wsadzić w ramy konkretnego gatunku, gdyż mamy tu zarówno sceny niezwykle zabawne, jak i bardzo wzruszające. Robert Zemeckis podszedł do swojego dzieła z nieprzeciętną, dziecięcą wręcz wrażliwością, a urok, ciepło i duży dystans do świata charakteryzują ten nietuzinkowy obraz. „Życie jest jak pudełko czekoladek, nigdy nie wiesz na co trafisz” – te, wydawałoby się banalne słowa, cytowane przez głównego bohatera na samym początku, są chyba najlepszym podsumowaniem.

5. Se7en (1995)


Filmów o mordercach-psychopatach było w historii Hollywood sporo. A jednak dzieło Davida Finchera potrafiło wnieść pewien owiew świeżości. Nigdy wcześniej bowiem nie zdarzyło się, aby czarny charakter popełniał zbrodnie według klucza siedmiu grzechów głównych. Tym właśnie, jak okazuje się po odkryciu któregoś z kolei morderstwa, szalonym i okrutnym tropem podążają główni bohaterowie filmu – młody detektyw Mills (świetny Brad Pitt) i doświadczony intelektualista, śledczy Sommerset (równie świetny Morgan Freeman). Osobiście uważam „Se7en” za najlepszy thriller, jaki kiedykolwiek nakręcono. W żadnym innym filmie zło nie jest przedstawione tak dobitnie i w tak okrutnej postaci. Niektóre sceny dosłownie mrożą krew w żyłach, a akcja jest poprowadzona wręcz wzorowo. Samo zakończenie uważam natomiast za jeden z najlepszych finałów w historii kina – po pierwszym seansie zostało mi w głowie na bardzo długo. Kto jeszcze nie oglądał, niech czym prędzej nadrobi zaległości.

4. W imię ojca (1993)


Kiedy odpaliłem film po raz pierwszy, a z głośników bezkompromisowo zaatakowały mnie niesamowite dźwięki bębnów utworu „In The Name of the Father” w wykonaniu Bono i Gavina Friday, od razu wiedziałem, że to będzie dobre kino. Jednak chyba nie spodziewałem się, że aż tak dobre. Jim Sheridan wziął na tapet prawdziwą historię Gerry'ego Conlona, irlandzkiego młodzieńca, który wraz z trzema przyjaciółmi został niesłużnie oskarżony i skazany za podłożenie bomby w klubie Guilford, w wybuchu której zginęło pięć osób, a sześćdziesiąt pięć zostało rannych. Władze angielskie, chociaż wiedziały o niewinności „Czwórki z Guilford”, nie miały skrupułów, aby całą czwórkę wsadzić za kraty z wyrokiem dożywocia.
Co sprawia zatem, że dzieło reżysera z Zielonej Wyspy jest tak świetne? A raczej kto? Odpowiedź jest prosta – najlepszy aktor wszech czasów, Daniel Day-Lewis. Napisać, że po raz kolejny pokazał klasę, to nie napisać nic. Stwierdzić, że po raz kolejny genialnie wczuł się w graną przez siebie postać, to nie stwierdzić nic. On w tym filmie po prostu stał się Gerry'm Conlonem – nieustraszonym i nieugiętym człowiekiem walczącym o wolność swoją i własnego ojca (bardzo dobra rola Pete'a Postlethwaithe'a), który z czasem również dołącza do niego w więziennej celi. Każdy gest Day-Lewisa, jego mimika, wszelkie reakcje na bodźce zewnętrzne, pokazują, jakiego geniusza mamy okazję oglądać na ekranie. Wielka szkoda, że w tym samym roku za równie świetną rolę w „Filadelfii”, Oscarem został uhonorowany Tom Hanks, gdyż nie byłoby niczym niesprawiedliwym, gdyby obaj aktorzy otrzymali wówczas po statuetce.

3. Terminator 2: Dzień sądu (1991)


Chyba tylko seanse klasycznej trylogii „Gwiezdnych Wojen” oraz „Indiany Jonesa” wspominam z większym sentymentem, niż niekończące się projekcje drugiej części arcydzieła Jamesa Camerona. Druga część historii o cybernetycznym wojowniku z przyszłości (w roli głównej nie kto inny, jak sam Arnold Schwarzenneger), wysłanym do roku 1995, aby uchronić przywódcę ruchu oporu w wojnie z maszynami w roku 2029, Johna Connora, będącego celem innego mordercy nie-człowieka – również wysłanego z przyszłości, diabolicznego T-1000. Wiele razy spotkałem się z sytuacją, kiedy osoba sceptycznie nastawiona do „kolejnego filmu o elektronicznym mordercy i wybuchach”, po seansie stwierdzała, że był to naprawdę dobry film i nie spodziewała się tak wysokiego poziomu. No właśnie, „Terminator 2: Judgment Day” do dziś pozostaje, jak dla mnie, niedoścignionym wzorem, jeśli chodzi o kino akcji z elementami science-fiction. Dzieło Camerona nie jest bowiem filmem, który ma za zadanie przedstawienie potęgi efektów specjalnych (chociaż są one jak na rok 1991 genialne i okazały się wielkim przełomem, jeśli chodzi o ten aspekt tworzenia filmów), zadaje on bowiem bardzo ciekawe pytania i zmusza do konkretnych, egzystencjalnych przemyśleń. Tak, jak zwykle nie płaczę na filmach, tak ostatnie sceny nieraz sprawiły, że uroniłem łezkę. I to na filmie, gdzie głównym bohaterem nie jest istota ludzka! To tylko świadczy jak świetną robotę wykonał Cameron oraz kompozytor muzyki oryginalnej, Brad Fiedel. Motyw przewodni z „Terminatora 2” za każdym razem powoduje u mnie ciarki na plecach.
Aha, jeszcze jedna ważna sprawa – zapomnijcie o beznadziejnych kontynuacjach. Prawdziwy „Terminator” to tylko dwie części. Pierwsza, z roku 1984 i „Dzień Sądu” właśnie.

2. Chłopcy z ferajny (1990)



Chociaż uwielbiam pierwszą część „Ojca Chrzestnego” i znajduje się ona w ścisłej czołówce moich ulubionych filmów, to do dziś uważam i zdania raczej nie zmienię, że najlepszym filmem gangsterskim, jaki kiedykolwiek powstał, są właśnie „Chłopcy z ferajny”. Pozwolę sobie powtrórzyć słowa, które już napisałem o tym filmie w przeszłości: Martin Scorsese, reżyser filmu, zaprezentował życie mafii bez dodawania jakichkolwiek upiększeń i zrezygnował ze sztucznej gloryfikacji świata przestępczego. W pewien sposób potwierdził to, co 18 lat wcześniej pokazał Coppola, który zdemitologizował obraz gangstera, jednak tutaj zrobił to w sposób znacznie bardziej brutalny i dosadny. Nie spotkamy u niego „zabijaków-robotów”, których nie tknie żadna kula – każdy może zginąć tego samego dnia z rąk rzekomego przyjaciela, z którym jeszcze rano jadł śniadanie. Dodając do świetnej fabuły kapitalne aktorstwo (Ray Liotta, Robert De Niro i grający życiową rolę, nagrodzony Oscarem Joe Pesci) oraz wciągającą, dynamiczną narrację, otrzymujemy produkt typowy dla Marty'ego, jednak w tym przypadku flagowy i po dziś dzień niedościgniony.
Uwaga! Filmu nie polecam ludziom wrażliwym na krew i ludzką krzywdę, ukazaną na ekranie w dość realistyczny sposób.

1. Pulp Fiction (1994)

Zwycięzca mógł być tylko jeden. Magnum opus Quentina Tarantino, kopalnia cytatów, legendarnych scen i postaci, fenomen kulturowy, społeczny i socjologiczny. Najlepsza czarna komedia w historii kina, genialny pastisz filmów gangsterskich, kino dialogu, kadru i obrazu. Do tego nowatorskie, jak na rok 1994, zaburzenie chronologii wydarzeń, fantastyczne role Johna Travolty, Samuela L. Jacksona, Umy Thurman i Bruce'a Willisa i niezwykle ciekawe przemyślenia ukryte pod płaszczykiem rzekomo głupich dyskusji o niczym. O tym filmie napisano już wszystko, a sam Tarantino chyba nie spodziewał się, że jego drugie dzieło w karierze osiągnie taki sukces i dwadzieścia pięć lat po premierze nie zestarzeje się ani trochę, a jego kult będzie się tylko pogłębiał. Kto jednak myśli, że jest to film-wydmuszka (a takie zarzuty słyszę dość często), niech szybko zrobi sobie powtórkę i posłucha, o czym mówi Jules Winfield zaraz po akcji odbicia walizki z mieszkania trzech młodych kanciarzy, zajadających cheesburgery z Big Kahuna Burger. Dziękuję, dobranoc.

Specjalne wyróżnienia:

Król Lew (1994)


Chociaż ranking obejmuje jedynie filmy fabularne, nie mogłem nie wspomnieć o najlepszej animacji w historii kina. Nie ma chyba drugiego, obok Titanica (notabene również wyprodukowanego w latach 90.), dzieła, na którego projekcjach zużyto by tyle chusteczek. Na „Królu Lwie” naprawdę ciężko się nie wzruszyć. Historia, która sprawia wrażenie wyjętej spod pióra samego Williama Szekspira, jest prosta, ale tak dobitna i tak bardzo chwytająca za serce, że nie da się przejść obok tego cuda obojętnie. Sceny piękne przeplatają się ze wzruszającymi, smutnymi, a nawet przerażającymi, ale przesłanie największego arcydzieła studia Walt Disney Pictures jest jasne – nie martw się i zawsze pamiętaj, kim jesteś i co dobrego możesz odnaleźć w samym sobie.

Toy Story (1995)


Pierwsza animacja w historii kina wykonana w całości przy użyciu techniki komputerowej. Kamień milowy kinematografii, wielki debiut studia Pixar i genialna zabawa w trakcie seansu. Któż po projekcji filmu nie zastanawiał się, co robią jego zabawki po wyjściu z pokoju? I któż nie chciał mieć w swojej kolekcji Chudego, Buzza lub Cienkiego? Tak właśnie zdobywa się uznanie wśród najmłodszych, ale także i tych starszych – zagląda się do ich wyobraźni.

I w ten sposób dobiegliśmy do końca. A jak to wygląda u Was? Macie swoje TOP 10 z tego niesamowitego okresu? Zapraszam do komentowania i wpisywania swoich zestawień!

Pozdrawiam,
Daniel Wu., AKA Bzdur Stejk