środa, 28 grudnia 2016

Żegnaj księżniczko!

Źródło: www.starwars.com

Rok 2016 nie był łaskawy dla świata gwiazd z pierwszych stron gazet. Pożegnaliśmy w nim między innymi takie legendy jak Natalie Cole, David Bowie, Alan Rickman, Keith Emerson, Prince, Muhammad Ali, Kenny Baker, Gene Wilder, Andrzej Wajda, Leonard Cohen czy Greg Lake. Niektórzy z nich zmarli z przyczyn naturalnych, podczas gdy inni odeszli po przegranej walce ze śmiertelną chorobą. Wyjątkowo brutalny okazał się jednak czas świąteczny. Najpierw w pierwszy dzień świąt gruchnęła wieść o tragicznej śmierci prawie wszystkich muzyków legendarnego Chóru Aleksandrowa, którzy zginęli w katastrofie lotniczej. Nie minęły dwadzieścia cztery godziny, a wiadomością numer jeden w większości portali stał się zgon George'a Michaela. Niestety, na tym się nie skończyło. Kiedy wracałem pociągiem ze świątecznych wojaży, jak grom z jasnego nieba spadła na mnie kolejna fatalna informacja: „Nie żyje Carrie Fisher, odtwórczyni legendarnej Księżniczki Lei z sagi „Gwiezdne Wojny".
Wiadomo, że każdy z nas kiedyś odejdzie – życie na tej ziemi nie jest wieczne i nie ma od tej reguły wyjątku. Śmierć gwiazdy wielkiego formatu często boli, gdyż niejednokrotnie jest to osoba, która inspirowała całe rzesze ludzi w wielu zakątkach tego świata i chociaż zazwyczaj nie miała okazji poznać się z większością swoich fanów, to w pewien sposób stawała się częścią ich życia, czy to przez wielokrotne odtwarzanie jej utworów, częstą obecność na ekranie telewizora, czy nawet wizerunek na plakacie w pokoju. Muszę przyznać, że informacja o śmierci Carrie Fisher wstrząsnęła mną najbardziej – w końcu dołożyła ona niezwykle istotną cegiełkę do budowy świata, który zajął w moim życiu niezwykle ważne miejsce.
Carrie Fisher urodziła się 21 października 1956 roku w Beverly Hills; jej ojcem był Eddie Fisher, a matką słynna Debbie Reynolds, znana głównie z roli w „Deszczowej Piosence". W wieku siedemnastu lat zadebiutowała w teatrze jako tancerka i chórzystka, a pierwszą rolę na dużym ekranie otrzymała w 1975 r. w komedii romantycznej „Szampon". Z pewnością nie zdawała sobie jeszcze wówczas sprawy, jak diametralnie odmieni się jej życie po upływie zaledwie dwóch lat.

Od lewej: Mark Hamill, Carrie Fisher, Harrison Ford.
 
Rok 1977 przyniósł ze sobą premierę pierwszej odsłony najbardziej kultowej trylogii filmowej w historii kina. „Gwiezdne Wojny", które otrzymały później podtytuł „Ep. IV – Nowa Nadzieja", okazały się ogromnym hitem w kinach na całym świecie – zdjęcia kilometrowych kolejek do kas biletowych przeszły do legendy, a dzieło George'a Lucasa trafiło na pierwsze miejsce najbardziej dochodowych filmów w historii kina, zostawiając konkurencję daleko w tyle. Wielki udział w tym sukcesie miała właśnie Carrie Fisher, której przypadła w udziale rola księżniczki Lei Organy, jednej z trzech najważniejszych postaci filmu. Praktycznie anonimowa dwudziestoletnia aktorka znakomicie sobie poradziła, grając u boku Marka Hamilla (Luke Skywalker) i wschodzącej gwiazdy Hollywood, Harrisona Forda (Han Solo). Leia w jej wykonaniu to niezwykle wyrazista, charakterna i bezkompromisowa postać; choć jest urodziwą księżniczką – bliżej jej raczej do rebeliantki, która dobrze czuje się w zbroi. Świetnie radzi sobie z blasterem, nieobce są jej pościgi i ucieczki, potrafi nazwać Chewbaccę „chodzącym dywanem" – krótko mówiąc, nie daje sobie w kaszę dmuchać i nawet sam Han Solo, chociaż nie szczędzi jej kąśliwych uwag, jest pod wrażeniem temperamentu księżniczki i ani myśli śmiać się z jej dość oryginalnej fryzury. Pomimo twardego charakteru, od czasu do czasu odkrywa również swoją wrażliwą stronę – jest niezwykle wierna wobec Rebelii, wrażliwa na krzywdę przyjaciół, a nawet potrafi się zakochać. Jej romans z Hanem w „Imperium Kontratakuje", oparty na lawinie uczuciowych pyskówek, to jeden z najlepszych wątków miłosnych, jakie pojawiły się kiedykolwiek w Hollywood.
Niestety, pomimo wielkiej popularności, jaką zyskała za sprawą „Nowej Nadziei", w życiu osobistym Carrie Fisher co rusz pojawiały się mniejsze i większe burze. Zaczęła nadużywać narkotyków i alkoholu, a pomimo ponownie świetnie przyjętej roli Lei we wspomnianej kontynuacji „Gwiezdnych Wojen" („ep. V - Imperium Kontratakuje") oraz udziału w słynnej komedii „Blues Brothers", w tym samym roku (1980) stwierdzono, że nie nadaje się do gry aktorskiej. Zapisała się na kurację odwykową, a jakby było tego mało, zdiagnozowano u niej chorobę afektywną dwubiegunową. Jakimś cudem udało jej się zagrać Leię, ponownie w sposób przekonujący (do legendy przeszło jej niewolnicze, złote bikini), po raz trzeci w "Powrocie Jedi" (1983). W tym samym roku poślubiła słynnego muzyka Paula Simona (niestety, ich małżeństwo przetrwało ledwie osiem miesięcy), jednak jej kariera aktorska ewidentnie uległa załamaniu. W czasie gdy jej starszy kolega z planu, Harrison Ford, stawał się jednym z najbardziej pożądanych artystów w całym Hollywood, ona kończyła odwyk. W trakcie kuracji poddawała się nawet elektrowstrząsom, po czym... postanowiła skupić się na pisaniu. Na bazie pozostałości wspomnień (jak twierdziła, część z nich bezpowrotnie utraciła) postanowiła napisać spektakl oraz autobiografię. Pogodziła się z chorobą, z której potrafiła nawet żartować, i daleko jej było do obwiniania o swoje nałogi rodziców, jednak na wielkim ekranie występowała sporadycznie i zwykle w mało istotnych rolach. W jej filmografii ze znanych tytułów można odnaleźć „Hannah i jej siostry", czy „Kiedy Harry poznał Sally", jednak już nigdy więcej nawet nie zbliżyła się do wielkości, którą dała jej rola Lei. Życie osobiste okazało się pasmem porażek, jednak ukończona w 1990 roku biografia „Postcards from the Edge" zyskała uznanie w oczach krytyków, a Fisher została laureatką Los Angeles Pen Award za debiut książkowy. To właśnie na podstawie tej pozycji został nakręcony film „Pocztówki znad krawędzi" z Gene Hackmanem, Meryl Streep i Shirley MacLaine w rolach głównych.
W latach 90-tych i pierwszej dekadzie XXI wieku próżno było szukać jakichkolwiek informacji o jej życiu. Sporadycznie można było przeczytać na temat jej załamania nerwowego, powrotu do używek i pogłębiającej się chorobie, jednak sama w mediach pojawiała się bardzo rzadko. Pech chciał, że kiedy znów pojawiła się na wielkim ekranie w 2015 r. w swojej etatowej roli (Leia po przejściach w filmie "Gwiezdne Wojny, ep. VII – Przebudzenie Mocy") i wydawało się, że znów może być o niej głośno, jej serce postanowiło bić coraz wolniej i po roku odmówiło posłuszeństwa. W przedzień wigilii, pod koniec lotu z Londynu do Los Angeles, gdzie miała promować swoją najnowszą książkę „The Princess Diaries", doznała rozległego ataku serca i trafiła na intensywną terapię. Pomimo optymistycznych wieści w trakcie świąt, 27 grudnia 2016 roku cały świat obiegła straszliwa wiadomość – „Carrie Fisher zmarła w wieku 60 lat".

Źródło: http://www.fahrenheit.net.pl

Tak jak pisałem we wstępie, śmierć czeka każdego z nas i nikt przed nią nie ucieknie. Jednak odejście takich osób jak Carrie Fisher jakoś wyjątkowo boli. Gdy widzi się, jakim potencjałem dysponowała ta aktorka i jak wielką sympatią darzono ją na całym świecie, a jednocześńie jak sama zupełnie nie potrafiła sobie poradzić ze sławą, pozostaje wielki żal i współczucie. Uczucia te potęgują zwłaszcza ostatnie, dość udane jak na ostatnie trzy dekady, lata jej kariery. Nowa książka, rola w „Przebudzeniu Mocy" i... króciutki epizod w najnowszym „Rogue One". Nie chcę zdradzać o jaką scenę chodzi, jednak kto widział film i niedługo po premierze dowiedział się o śmierci Carrie, ten na pewno przeżył chwilę zadumy. Odeszła od nas kobieta nietuzinkowa – osoba, która z jednej strony stworzyła jedną z najbardziej kultowych postaci żeńskich w historii kina, a z drugiej co chwilę przegrywała walkę ze swomi własnymi demonami. Świat o tym nie wiedział, bo zawsze patrzył na nią przez pryzmat pięknej księżniczki z legendarnej sagi, nawet gdy jej młodzieńczy wdzięk już dawno uleciał. Kondolencje napływające z całego świata pokazują, jak mocno jej postać wszczepiła się w kulturę masową. Nie zobaczymy już Carrie w żadnej filmowej roli, nie przeczytamy ani jednej nowo napisanej przez nią książki, jednak pozostanie w naszej pamięci tak długo, jak istnieć będzie legenda „Gwiezdnych Wojen". A jej kres przyjdzie nieprędko.
Pozdrawiam,
Daniel Wu., AKA Bzdur Stejk