wtorek, 12 listopada 2019

The Best of the '90s



Wielu z nas z nostalgią wspomina lata 90. Kasety VHS, karteczki, kapsle, magnetofony, walkmany, Pegasus, Dragon Ball, gra w gumę/piłkę (w zależności od płci), koszulki ulubionych drużyn za 30 zł z rynku, klocki Lego, Michael Jordan, Backstreet Boys, itp. itd... no wymieniać można bez końca. U mnie, urodzonego w 1989 roku, odbywającego naukę w szkole podstawowej w podelbląskiej wsi, gdzie czas płynął jakoś tak wolniej, ostatnie dziesięć lat poprzedniego tysiąclecia zajęły miejsce szczególne. I chociaż zdaję sobie sprawę, że do pełnego ideału sporo tym czasom brakuje, to jedno po latach stwierdzam z pełnym przekonaniem – dla kina był to okres wyjątkowy.
To, co na pewno pomogło w tworzeniu filmów w tamtej epoce, to wyraźny rozwój techniki realizacyjnej z jednoczesnym zachowaniem proporcji przy tworzeniu efektów specjalnych i scenografii. CGI stawiało swoje pierwsze kroki, więc odpowiedni specjaliści wciąż musieli solidnie się napocić przy kręceniu scen, które obecnie powstają w 100% w studiu i przy użyciu komputerów. Równolegle, mnóstwo gwiazd lat 70. i 80. przeżywało drugą młodość, prezentując niejednokrotnie najlepszą formę życiową – wymienię tu chociażby występy Anthony'ego Hopkinsa w „Milczeniu Owiec”, Ala Pacino w „Zapachu Kobiety”, czy Gene Hackmana w „Bez Przebaczenia”. Doświadczeni reżyserzy nie bali się mieszać przyprószonej siwizną dojrzałości ze świeżą, zdolną krwią, która „z buta” wchodziła na salony, w czym dobitnie pomagały między innymi środki masowego przekazu. No właśnie, pamiętacie początki Leonardo Di Caprio, Johnny'ego Deppa, Brada Pitta czy Toma Cruise'a? Ja, zanim obejrzałem jakikolwiek film z tymi jegomościami, już wcześniej znałem ich twarze z okładek czytanego na szkolnych korytarzach „Bravo” :D
W jednym z wcześniejszych wpisów wspominałem, że bardzo lubię wszelkiego rodzaju zestawienia, klasyfikacje i rankingi. Dlatego też, właśnie dziś, postanowiłem podjąć się tego niezwykle trudnego zadania i wybrać moją osobistą, kinową TOP 10 z tego niezwykłego okresu. Obiektywnie rzecz biorąc, this is mission impossible, bo już wiem, że wielu wspaniałym tytułom wyrządzę krzywdę, no ale nikt nie mówił, że w życiu będzie łatwo. Uwaga, uwaga <dźwięk fanfar 20th Century Fox w tle>, poniżej przedstawiam dziesięć najlepszych, moim zdaniem, filmów powstałych w okresie od 1 stycznia 1990 do 31 grudnia 1999 roku*.

* UWAGA: często myli się lata z dekadą, na przykład lata 80. XX wieku to okres od 1980 do 1989 roku, zaś lata 90. XX wieku to okres od 1990 do 1999. Pierwsza dekada XXI wieku to z kolei lata 2001 - 2010, zaś druga – lata 2011 - 2020.



10. Skazani na Shawshank (1994)


„Skazani, którzy, od kiedy sięgam pamięcią, rozgościli się na pierwszym miejscu w rankingu IMDB i Filmwebu, i miejsca nie oddali do dziś, znaleźli się w moim zestawieniu rzutem na taśmę. Wielu z Was na pewno pomyśli sobie „dlaczego tak nisko?. Ano właśnie dlatego, gdyż jestem na ten film nieco obrażony. Tak, wiem, że scenariusz powstał na podstawie książki Kinga, ale nigdy nie zapomnę mojego rozczarowania ostatnim kwadransem seansu, po tym jak dopiero co przeżyłem jedne z najlepszych dwóch godzin w moim filmowym życiu, wręcz dorównującym tym z „Gwiezdnych Wojen", „Indiany Jonesa" czy „Władcy Pierścieni". Nie chcę zdradzać szczegółów (MAŁE SPOILERY W DALSZEJ CZĘŚCI), chociaż zdziwiłbym się, gdyby ktoś tego dzieła jeszcze nie obejrzał, ale niestety ckliwe sceny z zakończenia na tej przepięknej, bajkowo malowniczej plaży nijak nie pasowały mi do ogólnej narracji filmu. Tak, wiem, że Andy walczył o niesłusznie pozbawioną wolność i po prostu mu się ona należała. Tak, też kibicowałem, żeby mu się udało i nie gnił w Shawshank do końca swych dni. Tak, Red również zyskał moją sympatię i chociaż był mordercą, uwierzyłem w jego przemianę. A jednak, gdy już opuszczamy Shawshank, coś zaczyna lekko zgrzytać. Bardzo cenię reżyserów, którzy potrafią korzystać z niedopowiedzeń i gdyby to samo zrobił w tym przypadku Frank Darabont, a film zakończył się w momencie wyjścia Reda poza mury więzienia, „Skazani" z miejsca wskoczyliby do mojego osobistego TOP5, a może nawet i TOP3 wszech czasów.
Żeby nie było, że bardziej ten film krytykuję niż chwalę, 90% czasu na ekranie to kino wprost fenomenalne. Historia doskonale trzyma w napięciu i ciągłej niepewności, grający główne role Tim Robbins i Morgan Freeman wspinają się na szczyty aktorstwa, dodatkowo mamy tu przepiękne kadry, fenomenalną muzykę i mistrzowską reżyserię. Przede wszystkim jednak, tu wcale nie jest miło, Shawshank to w końcu najgorsze więzienie w stanie – sceny gdy Andy jest regularnie katowany przez swoich prześladowców, potrafią wycisnąć łzy z widza. Frank Darabont doskonale zachowuje balans – pokazuje więźniów jako ludzi, którzy chociaż zrobili wiele złego, muszą zaadaptować się do życia w więzieniu, gdzie rządzą przerażający strażnicy i diaboliczny naczelnik. I chociaż da się tych bandytów polubić, nie ma tu sztucznego wybielania ich charakterów. W końcu każdy ma szansę na przemianę, co z tym jednak zrobi, zależy wyłącznie od niego samego.

9. Fight Club (1999)


Film o wyjątkowo niefortunnym polskim tytule „Podziemny krąg” w naszym kraju zrobił sporą furorę. Sam w sumie nie wiem dlaczego, ale cieszę się, gdyż jest to kawał naprawdę porządnego kina. Przede wszystkim przy każdym seansie zmusza mnie do zadania sobie ważnego pytania: „czy to, co robię, czym się zajmuję, co mam – czy to na pewno mnie uszczęśliwia?”. Podejrzewam, że niejeden widz snuje w trakcie seansu podobne rozważania i doskonale potrafi się wczuć w przeżycia bohatera granego przez Edwarda Nortona... no właśnie. Rola Edzia jest tutaj wprost wyśmienita, a gra Brada Pitta... ach, można się w tym rozsmakować. Zazdroszczę każdemu, kto ogląda ten film po raz pierwszy i jest świadkiem jednego z najlepszych twistów, jakie zaserwowało nam kino. Ale tutaj nic więcej zdradzać nie będę, po prostu to zobaczcie! Tym dziełem David Fincher tylko potwierdził klasę, którą zaprezentował cztery lata wcześniej w genialnym „Se7en”. Śmiało można go nazwać mistrzem narracji, gdyż rzadko można obejrzeć filmy tak świetnie poprowadzone, jak właśnie „Fight Club”.

8. Ścigany (1993)


Lata 90. kinem sensacyjnym stały, a ich twarzą był nie kto inny, jak Harrison Ford. „Ścigany” to esencja tego gatunku, jego flagowy model. Scenariusz nie jest specjalnie skomplikowany – ot, niesłusznie (?) oskarżony o zabójstwo żony i skazany na śmierć chirurg ucieka przed potężnym wymiarem sprawiedliwości, spotykając na drodze masę przeciwności, na każdym rogu bohatersko stawiając im czoło. To, co jednak stawia ten film na samym szczycie tego typu kina, to jego wybitna realizacja. Tempo jest doskonałe – ani za szybkie, dzięki czemu widz doskonale orientuje się w fabule, ani za wolne – nie uświadczymy w nim niepotrzebnych dłużyzn. Napięcie w zasadzie nie ustaje nawet na minutę, w dodatku mamy tu doprawdy rewelacyjny pojedynek aktorski pomiędzy Harrisonem Fordem (tytułowy ścigany), a Tommym Lee Jonesem (ścigający). Nie bez powodu zresztą komisarz Ryba z naszego rodzimego „Killera” miał być jak Tommy Lee Jones w „Ściganym” :) chociaż akurat Oscara za rolę drugoplanową dałbym jeszcze lepszemu w tamtym roku, Ralphowi Fiennesowi.

7. Lista Schindlera (1993)


A skoro już o Fiennesie mowa, nie mogło na tej liście zabraknąć najbardziej poważnego dzieła w dorobku Stevena Spielberga i chyba najsłynniejszego filmu dotyczącego Holocaustu w historii kina. Nie skłamię, gdy stwierdzę, że „Lista Schindlera” potrafi dotknąć człowieka o najbardziej kamiennym sercu. Gdy zdajemy sobie sprawę, że sceny przedstawiane w tym filmie wydarzyły się naprawdę, od razu doznajemy refleksji i ciężko nam zrozumieć, jak człowiek mógł drugiemu bliźniemu zgotować tak okrutny los. I chociaż nigdy nie będziemy w pełni zgodni, jeśli chodzi o patrzenie na świat, czegoś takiego nie można wytłumaczyć w żaden sposób. Spielberg, chociaż postać Schindlera mocno wybielił, w doskonały sposób pokazał, jak jeden człowiek może ocalić tysiące. Wydźwięk filmu, mimo iż osadzony w trakcie II wojny światowej, jest więc bardzo uniwersalny. 
„Lista" jest również doskonałym dziełem artystycznym. Przez trzy godziny oglądamy obraz czarno-biały (z jednym malutkim, symbolicznym wyjątkiem), „ubarwiony” skromną, lecz przepiękną i chwytającą za serce muzyką. Niesamowite jest tu również aktorstwo – Liam Neeson jako Oskar Schindler gra rolę życia, Ben Kingsley w kreacji Itzhaka Sterna sprawia wrażenie wyjętego z lat 40. XX wieku przedstawiciela narodu żydowskiego, natomiast Ralph Fiennes... jego Amon Goeth to postać, której autentycznie się nienawidzi. Okrutny, pozbawiony wszelkich skrupułów i zasad komendant obozu koncentracyjnego, który dla zabawy strzela do ludzi i napawa się ich cierpieniem, został przez brytyjskiego aktora zagrany tak wybitnie, że do dziś nie rozumiem, jakim cudem statuetka za najlepszą rolę drugoplanową powędrowała do wspomnianego już wcześniej Tommy'ego Lee Jonesa.

6. Forrest Gump (1994)


Kiedy po raz pierwszy obejrzałem „Forresta Gumpa”, zastanawiałem się w czym tkwi jego fenomen. Nie zrobił na mnie dużego wrażenia. Później zobaczyłem po raz drugi, trzeci... aż chyba w końcu zrozumiałem. Każdy z nas chciałby być takim Forrestem – człowiekiem, który chociaż za młodu był wyśmiewany i skreślony przez podwórko ze względu na swoje ułomności, to w dorosłym życiu poprzez ciąg niesamowitych zdarzeń stał się bohaterem wojennym, miliarderem i wzorem dla tysięcy ludzi. A mimo to, grany przez wybitnego, uhonorowanego Oscarem Toma Hanksa, główny bohater zdaje się nie do końca ogarniać całego zamieszania, które dzieje się wokół. Jedyne, co się bowiem dla niego liczy, to miłość do swojej ukochanej przyjaciółki z młodych lat, Jenny. Tylko to sprawia, że ma powód, aby prawdziwie żyć, chociaż przecież z zewnątrz wygląda na człowieka sukcesu.
Film, chociaż momentami ckliwy, ma w sobie pewnego rodzaju magię i piękno. Ciężko też go jednocześnie wsadzić w ramy konkretnego gatunku, gdyż mamy tu zarówno sceny niezwykle zabawne, jak i bardzo wzruszające. Robert Zemeckis podszedł do swojego dzieła z nieprzeciętną, dziecięcą wręcz wrażliwością, a urok, ciepło i duży dystans do świata charakteryzują ten nietuzinkowy obraz. „Życie jest jak pudełko czekoladek, nigdy nie wiesz na co trafisz” – te, wydawałoby się banalne słowa, cytowane przez głównego bohatera na samym początku, są chyba najlepszym podsumowaniem.

5. Se7en (1995)


Filmów o mordercach-psychopatach było w historii Hollywood sporo. A jednak dzieło Davida Finchera potrafiło wnieść pewien owiew świeżości. Nigdy wcześniej bowiem nie zdarzyło się, aby czarny charakter popełniał zbrodnie według klucza siedmiu grzechów głównych. Tym właśnie, jak okazuje się po odkryciu któregoś z kolei morderstwa, szalonym i okrutnym tropem podążają główni bohaterowie filmu – młody detektyw Mills (świetny Brad Pitt) i doświadczony intelektualista, śledczy Sommerset (równie świetny Morgan Freeman). Osobiście uważam „Se7en” za najlepszy thriller, jaki kiedykolwiek nakręcono. W żadnym innym filmie zło nie jest przedstawione tak dobitnie i w tak okrutnej postaci. Niektóre sceny dosłownie mrożą krew w żyłach, a akcja jest poprowadzona wręcz wzorowo. Samo zakończenie uważam natomiast za jeden z najlepszych finałów w historii kina – po pierwszym seansie zostało mi w głowie na bardzo długo. Kto jeszcze nie oglądał, niech czym prędzej nadrobi zaległości.

4. W imię ojca (1993)


Kiedy odpaliłem film po raz pierwszy, a z głośników bezkompromisowo zaatakowały mnie niesamowite dźwięki bębnów utworu „In The Name of the Father” w wykonaniu Bono i Gavina Friday, od razu wiedziałem, że to będzie dobre kino. Jednak chyba nie spodziewałem się, że aż tak dobre. Jim Sheridan wziął na tapet prawdziwą historię Gerry'ego Conlona, irlandzkiego młodzieńca, który wraz z trzema przyjaciółmi został niesłużnie oskarżony i skazany za podłożenie bomby w klubie Guilford, w wybuchu której zginęło pięć osób, a sześćdziesiąt pięć zostało rannych. Władze angielskie, chociaż wiedziały o niewinności „Czwórki z Guilford”, nie miały skrupułów, aby całą czwórkę wsadzić za kraty z wyrokiem dożywocia.
Co sprawia zatem, że dzieło reżysera z Zielonej Wyspy jest tak świetne? A raczej kto? Odpowiedź jest prosta – najlepszy aktor wszech czasów, Daniel Day-Lewis. Napisać, że po raz kolejny pokazał klasę, to nie napisać nic. Stwierdzić, że po raz kolejny genialnie wczuł się w graną przez siebie postać, to nie stwierdzić nic. On w tym filmie po prostu stał się Gerry'm Conlonem – nieustraszonym i nieugiętym człowiekiem walczącym o wolność swoją i własnego ojca (bardzo dobra rola Pete'a Postlethwaithe'a), który z czasem również dołącza do niego w więziennej celi. Każdy gest Day-Lewisa, jego mimika, wszelkie reakcje na bodźce zewnętrzne, pokazują, jakiego geniusza mamy okazję oglądać na ekranie. Wielka szkoda, że w tym samym roku za równie świetną rolę w „Filadelfii”, Oscarem został uhonorowany Tom Hanks, gdyż nie byłoby niczym niesprawiedliwym, gdyby obaj aktorzy otrzymali wówczas po statuetce.

3. Terminator 2: Dzień sądu (1991)


Chyba tylko seanse klasycznej trylogii „Gwiezdnych Wojen” oraz „Indiany Jonesa” wspominam z większym sentymentem, niż niekończące się projekcje drugiej części arcydzieła Jamesa Camerona. Druga część historii o cybernetycznym wojowniku z przyszłości (w roli głównej nie kto inny, jak sam Arnold Schwarzenneger), wysłanym do roku 1995, aby uchronić przywódcę ruchu oporu w wojnie z maszynami w roku 2029, Johna Connora, będącego celem innego mordercy nie-człowieka – również wysłanego z przyszłości, diabolicznego T-1000. Wiele razy spotkałem się z sytuacją, kiedy osoba sceptycznie nastawiona do „kolejnego filmu o elektronicznym mordercy i wybuchach”, po seansie stwierdzała, że był to naprawdę dobry film i nie spodziewała się tak wysokiego poziomu. No właśnie, „Terminator 2: Judgment Day” do dziś pozostaje, jak dla mnie, niedoścignionym wzorem, jeśli chodzi o kino akcji z elementami science-fiction. Dzieło Camerona nie jest bowiem filmem, który ma za zadanie przedstawienie potęgi efektów specjalnych (chociaż są one jak na rok 1991 genialne i okazały się wielkim przełomem, jeśli chodzi o ten aspekt tworzenia filmów), zadaje on bowiem bardzo ciekawe pytania i zmusza do konkretnych, egzystencjalnych przemyśleń. Tak, jak zwykle nie płaczę na filmach, tak ostatnie sceny nieraz sprawiły, że uroniłem łezkę. I to na filmie, gdzie głównym bohaterem nie jest istota ludzka! To tylko świadczy jak świetną robotę wykonał Cameron oraz kompozytor muzyki oryginalnej, Brad Fiedel. Motyw przewodni z „Terminatora 2” za każdym razem powoduje u mnie ciarki na plecach.
Aha, jeszcze jedna ważna sprawa – zapomnijcie o beznadziejnych kontynuacjach. Prawdziwy „Terminator” to tylko dwie części. Pierwsza, z roku 1984 i „Dzień Sądu” właśnie.

2. Chłopcy z ferajny (1990)



Chociaż uwielbiam pierwszą część „Ojca Chrzestnego” i znajduje się ona w ścisłej czołówce moich ulubionych filmów, to do dziś uważam i zdania raczej nie zmienię, że najlepszym filmem gangsterskim, jaki kiedykolwiek powstał, są właśnie „Chłopcy z ferajny”. Pozwolę sobie powtrórzyć słowa, które już napisałem o tym filmie w przeszłości: Martin Scorsese, reżyser filmu, zaprezentował życie mafii bez dodawania jakichkolwiek upiększeń i zrezygnował ze sztucznej gloryfikacji świata przestępczego. W pewien sposób potwierdził to, co 18 lat wcześniej pokazał Coppola, który zdemitologizował obraz gangstera, jednak tutaj zrobił to w sposób znacznie bardziej brutalny i dosadny. Nie spotkamy u niego „zabijaków-robotów”, których nie tknie żadna kula – każdy może zginąć tego samego dnia z rąk rzekomego przyjaciela, z którym jeszcze rano jadł śniadanie. Dodając do świetnej fabuły kapitalne aktorstwo (Ray Liotta, Robert De Niro i grający życiową rolę, nagrodzony Oscarem Joe Pesci) oraz wciągającą, dynamiczną narrację, otrzymujemy produkt typowy dla Marty'ego, jednak w tym przypadku flagowy i po dziś dzień niedościgniony.
Uwaga! Filmu nie polecam ludziom wrażliwym na krew i ludzką krzywdę, ukazaną na ekranie w dość realistyczny sposób.

1. Pulp Fiction (1994)

Zwycięzca mógł być tylko jeden. Magnum opus Quentina Tarantino, kopalnia cytatów, legendarnych scen i postaci, fenomen kulturowy, społeczny i socjologiczny. Najlepsza czarna komedia w historii kina, genialny pastisz filmów gangsterskich, kino dialogu, kadru i obrazu. Do tego nowatorskie, jak na rok 1994, zaburzenie chronologii wydarzeń, fantastyczne role Johna Travolty, Samuela L. Jacksona, Umy Thurman i Bruce'a Willisa i niezwykle ciekawe przemyślenia ukryte pod płaszczykiem rzekomo głupich dyskusji o niczym. O tym filmie napisano już wszystko, a sam Tarantino chyba nie spodziewał się, że jego drugie dzieło w karierze osiągnie taki sukces i dwadzieścia pięć lat po premierze nie zestarzeje się ani trochę, a jego kult będzie się tylko pogłębiał. Kto jednak myśli, że jest to film-wydmuszka (a takie zarzuty słyszę dość często), niech szybko zrobi sobie powtórkę i posłucha, o czym mówi Jules Winfield zaraz po akcji odbicia walizki z mieszkania trzech młodych kanciarzy, zajadających cheesburgery z Big Kahuna Burger. Dziękuję, dobranoc.

Specjalne wyróżnienia:

Król Lew (1994)


Chociaż ranking obejmuje jedynie filmy fabularne, nie mogłem nie wspomnieć o najlepszej animacji w historii kina. Nie ma chyba drugiego, obok Titanica (notabene również wyprodukowanego w latach 90.), dzieła, na którego projekcjach zużyto by tyle chusteczek. Na „Królu Lwie” naprawdę ciężko się nie wzruszyć. Historia, która sprawia wrażenie wyjętej spod pióra samego Williama Szekspira, jest prosta, ale tak dobitna i tak bardzo chwytająca za serce, że nie da się przejść obok tego cuda obojętnie. Sceny piękne przeplatają się ze wzruszającymi, smutnymi, a nawet przerażającymi, ale przesłanie największego arcydzieła studia Walt Disney Pictures jest jasne – nie martw się i zawsze pamiętaj, kim jesteś i co dobrego możesz odnaleźć w samym sobie.

Toy Story (1995)


Pierwsza animacja w historii kina wykonana w całości przy użyciu techniki komputerowej. Kamień milowy kinematografii, wielki debiut studia Pixar i genialna zabawa w trakcie seansu. Któż po projekcji filmu nie zastanawiał się, co robią jego zabawki po wyjściu z pokoju? I któż nie chciał mieć w swojej kolekcji Chudego, Buzza lub Cienkiego? Tak właśnie zdobywa się uznanie wśród najmłodszych, ale także i tych starszych – zagląda się do ich wyobraźni.

I w ten sposób dobiegliśmy do końca. A jak to wygląda u Was? Macie swoje TOP 10 z tego niesamowitego okresu? Zapraszam do komentowania i wpisywania swoich zestawień!

Pozdrawiam,
Daniel Wu., AKA Bzdur Stejk

wtorek, 12 czerwca 2018

Russia 2018 World Cup




I znów się zaczyna... miesiąc pełen małżeńskich kłótni, przyjacielskich i biznesowych zakładów, energicznych rozmów do późnego wieczora. Test dla wszystkich dekoderów i telewizyjnych odbiorników, szlaban na "M jak Miłość" czy "Barwy Szczęścia", ofensywa niezdrowych przekąsek i napojów w każdym domu. Amnestia na małe grzeszki typu powrót do domu po północy, czy jedno piwko więcej z kolegami. Dominacja koloru zielonego, a u nas (oby jak najdłużej) białego i czerwonego. Ta-daaam! XXI Mistrzostwa Świata w Piłce Nożnej czas zacząć!
Kiedy przed ośmioma laty za jednym zamachem wybrano gospodarzy mundialu na rok 2018 i 2022, nie obyło się bez kontrowersji – ba, rezultat uznano za perfidny przejaw korupcji i kolesiostwa na najwyższym szczeblu organizacyjnym FIFA. Sternikom światowego futbolu nie po raz pierwszy zarzucano sprzedajność i służalczość względem petrodolarów i rubli pompowanych przez Gazprom. Rosja 2018 i Katar 2022 – na pewno nie brzmiało to tak dobrze jak Niemcy 2006 czy Brazylia 2014. Nawet niespecjalnie obeznany widz raczej nie postawi znaku równości pomiędzy piłką nożną, a definicją sportu narodowego w maleńkim Katarze. Nie o tym jednak chcę tu dziś pisać – jak wszyscy wiemy, protesty i zażalenia zdały się na nic, dzięki czemu już za chwilę po raz kolejny będziemy świadkami zmagań 32 drużyn, walczących między sobą o zdobycie najbardziej pożądanego trofeum w historii piłki nożnej.
Jeszcze w ubiegłej dekadzie, przed taką imprezą, faworytów można było wskazać dość łatwo – czołówka światowego futbolu ograniczała się do raptem kilku drużyn, triumfatorem okazywała się ostatecznie reprezentacja rzeczywiście w danym okresie najlepsza, a w przeciwieństwie do np. Euro 2004, mundial nie zwykł obfitować w niespodzianki. Warto też dodać, że jedynie Hiszpania w roku 2010 triumfowała w swojej historii po raz pierwszy. Dla Brazylii w 2002 r. było to zwycięstwo numer pięć, a dla Włochów w 2006 (i Niemców w 2014), tytuł numer cztery. Samo grono triumfatorów MŚ do dziś jest zresztą bardzo doborowe, ogranicza się bowiem zaledwie do ośmiu zespołów. To tylko pokazuje, jak trudnym i niezwykle elitarnym turniejem są mistrzostwa świata w piłce nożnej.
Poniżej chciałbym przedstawić listę drużyn, które moim zdaniem będą liczyć się w walce o tytuł na rosyjskich boiskach. Celowo nie używam słowa "faworyci", gdyż w tym roku stawka wydaje się naprawdę wyrównana. Ja na pewno nie odważę się koronować kogokolwiek, nie ma zatem co przywiązywać się do kolejności zaproponowanej poniżej.


Brazylia – najbardziej utytułowana reprezentacja w historii (5 zwycięstw), nie bez powodu co cztery lata wymienia się ją w gronie głównych faworytów. Gospodarz poprzedniego mundialu, który zakończył się dla "Canarinhos" totalną kompromitacją – makabrycznym 1:7 z Niemcami w półfinale i niesmacznym 0:3 z Holandią w meczu o 3. miejsce. Wszystko wskazuje jednak na to, że teraz w drużynie dzieje się dobrze, a kibice mogą mieć powody do optymizmu – Brazylijczycy w świetnym stylu wygrali eliminacje w strefie południowoamerykańskiej, zespół jest budowany wokół młodszych i zwyczajnie lepszych zawodników, niż ci, którzy brali udział w pamiętnej klęsce sprzed czterech lat, a tacy gracze jak znakomity bramkarz Alisson, przebojowy Philippe Coutinho, młodziutki, ale już ukształtowany Gabriel Jesus, czy w końcu jeden z najsłynniejszych i najlepszych piłkarzy globu Neymar, dają nadzieję na osiągnięcie dobrego wyniku. Selekcjoner Tite też wygląda na człowieka, który wie co robi. Może być ciekawie.


Niemcy – obrońcy tytułu, zadaniowcy, typowa drużyna turniejowa. Bez wielkich gwiazd w składzie, ale niezwykle zgrana i znakomicie ułożona. W eliminacjach nie straciła ani jednego punktu, w ostatnich spotkaniach towarzyskich grała co prawda przeciętnie, ale dla niej to akurat dość typowe, gdy zbliża się wielka impreza. Niemcy na mundialach czują się jak ryby w wodzie – do tej pory po cztery razy zdobywali złoto, srebro i brąz – nikt nie stawał na podium tyle razy co oni. Osobiście uważam, że o obronę tytułu będzie im bardzo ciężko, gdyż Oezil to już nie ten zawodnik, co cztery lata temu, Neuer dopiero co wrócił po bardzo długiej przerwie spowodowanej poważną kontuzją, a Mueller od dobrych dwóch lat gra totalny piach. Zdecydowanie brakuje też generałów z prawdziwego zdarzenia, takich jak Lahm czy Schweinsteiger, którym w szatni nikt nie podskoczył i nie pozwolił sobie na gwiazdorzenie niczym sensacyjnie niepowołany Leroy Sane. Największą gwiazdą drużyny wydaje się Toni Kroos, najlepszy chyba obecnie rozgrywający na świecie, pytanie jednak czy on jeden w tak dobrej formie wystarczy. Ten turniej będzie też chrztem bojowym dla dwóch graczy – Marco Reus (chyba) nareszcie zagra na wielkiej imprezie, przez co ma bardzo dużo do udowodnienia, natomiast młodziutki Timo Werner, w którym wszyscy chcą widzieć następcę Miroslava Klose, będzie musiał udowodnić, że zasługuje na przywdziewanie koszulki z numerem "9".

Włochy – czterokrotni mistrzowie świata, faworyci wielu... a nie, wróć, przecież oni na ten mundial nawet się nie zakwalifikowali!


Hiszpania – nie, nie lubię tej drużyny. Tak, będę kibicował, żeby odpadła jak najwcześniej. Jednak w tym elitarnym gronie umieścić ją muszę, w składzie ma po prostu za dużo znakomitych zawodników. Powtórka z zeszłorocznego mundialu jest w zasadzie niemożliwa, z takimi przeciwnikami w grupie, już teraz może szykować się na 1/8 finału – o ile z Portugalią szykuje się wyrównany i ciekawy mecz, to już takie Maroko czy Iran ograłaby reprezentacja U-17. W składzie "La Roja" znaleźli się starzy i chyba już nieco wypaleni znajomi, czyli Pique, Ramos, Busquets, Iniesta i David Silva, mnóstwo tu jednak też piłkarzy głodnych sukcesów, którzy pojawili się w reprezentacji już po wielkich latach 2008-2012 – mowa tu m.in. o genialnym bramkarzu Manchesteru United Davidzie De Gei, asach Atletico Madryt w postaci Koke i Saula, czy przedstawicielach Realu – Isco, Marco Asensio i Lucasie Vasquezie. To może być naprawdę wybuchowa mieszanka, zdolna do osiągnięcia bardzo dobrego wyniku.

Francja – zastanawiam się, czy na papierze nie jest to najsilniejszy zespół na tych mistrzostwach. Sama ofensywa, w której występują Griezmann, Lemar, Giroud, Mbappe, Dembele czy Fekir wygląda jak jakieś piłkarskie Avengers. Samo za siebie mówi też to, że w kadrze zabrakło miejsca dla takich piłkarzy, jak Martial czy Coman, że już nie wspomnę o od dawna niepowoływanych Benzemie czy Riberym. A jest tu jeszcze przecież Pogba, Matuidi, Kante, Tolisso, świetny blok defensywny, bardzo pewny bramkarz Lloris... zwycięstwo na Euro 2016 było o krok, jednak mocniejsza okazała się Portugalia. Teraz o triumf będzie jeszcze ciężej, jednak z takim składem i całkiem inteligentnym selekcjonerem, jakim jest Didier Deschamps, najtrudniejszymi przeciwnikami "Tricolores" mogą okazać się... oni sami.


Belgia – najzdolniejsza generacja w historii belgijskiego futbolu dawno już dorosła i każdy inny wynik niż medal zostanie odebrany w kraju jako porażka. W sumie nie powinno to dziwić – jeżeli w składzie znajdują się takie asy jak Courtouis, Verthongen, Kompany, Mertens, de Bruyne, E. Hazard czy Lukaku, oczekiwania muszą być wysokie. Dwa ostatnie turnieje zakończyły się dla Belgii już w ćwierćfinale – w Brazylii lepsza okazała się Argentyna, a na Euro we Francji dość niespodziewanie Walia. Niestety, w tym roku znów może być podobnie, gdyż zakładając najlepszy scenariusz, w ćwierćfinale rywalem "Czerwonych Diabłów" będą Brazylijczycy. A z nimi żartów nie będzie. Z drugiej strony – jak nie teraz, to kiedy? Ta drużyna może pokonać nawet "Canarinhos".


Holandia – żartowałem. Też się nie zakwalifikowali.


Argentyna – jedna z największych niewiadomych tego mundialu. Eliminacje były dla "Albicelestes" prawdziwą katorgą, do ostatniej kolejki nie było wiadomo, czy dwukrotnemu triumfatorowi MŚ i finaliście z 2014 r. uda się w ogóle do Rosji pojechać. Atmosfera zarówno w kraju, jak i drużynie też jest ciężka, decyzje selekcjonera Sampaoliego nieraz doprowadzały kibiców do furii, wielu zawodników nie znajduje się swojej optymalnej formie. Jednak gdy w drużynie ma się kogoś takiego jak Leo Messi, nigdy niczego nie można z góry przesądzić. Gwiazdor Barcelony nieraz już potrafił przejść obok meczu, by nagle odpalić z jakimś nieziemskim zagraniem i dać swojej drużynie zwycięstwo, mimo że wcześniej nic tego nie zwiastowało. A na samym Messim drużyna się nie kończy, w końcu taki Dybala, Higuain, Di Maria czy Aguero nie zaczęli grać w piłkę wczoraj i z niejednego pieca już chleb jedli.


Anglia – najdziwniejsza drużyna w historii piłki nożnej. Ojczyzna futbolu, to na jej ziemi rozgrywane są spotkania najbardziej widowiskowej ligi świata, która od lat dostarcza reprezentacji wielu rewelacyjnych piłkarzy... a mimo to jedynym jej sukcesem jest mistrzostwo świata w 1966 roku, zdobyte na własnym terenie po jednym z największych piłkarskich skandali, jakie widział świat. Poza tym brąz na Euro 68 i tyle. Poza edycją 66, Anglicy do półfinału mundialu dostali się tylko raz (!) – w 1990 roku. Dlatego też przy okazji jakiegokolwiek turnieju, stawianie Anglików w roli głównych faworytów rodzi zwykle falę wielu ironicznych i prześmiewczych komentarzy ze wszystkich stron. Ale jak tu zignorować zespół z takimi zawodnikami w składzie jak Harry Kane, Delle Ali czy Raheem Sterling? Podejrzewam, że nawet jeśli dojdą do tego ćwierćfinału (chociaż kto wie, czy wcześniej nie spotkają się z Polską, a tutaj może być różnie), to wszelkich złudzeń pozbawią ich Niemcy, ale z drugiej strony... może nadszedł właśnie ten czas, kiedy wyśmiewana od lat reprezentacja Anglii sprawi jakąś niespodziankę, w końcu grając bez presji jak na większości poprzednich turniejów?


Portugalia – aktualny, dość niespodziewany mistrz Europy. Drużyna grająca ostatnimi czasy mało widowiskowo, ale bardzo skutecznie. Świetne występy na turniejach przeplata fatalnymi – cztery lata temu w Brazylii nie wyszła nawet z grupy. Mając jednak w składzie takiego piłkarskiego dzika, jakim jest Cristiano Ronaldo, zawsze może mierzyć wysoko. Czegokolwiek by się o nim nie mówiło i nie słyszało, a ostatnimi tygodniami gwiazdor Realu nie ma zbyt dobrej prasy, jest to piłkarz, który potrafi odpalić w najmniej oczekiwanym momencie i z zera przemienić się w absolutnego bohatera. Dla zespołów, w których występuje, od zawsze jest bezcenny i nawet jeśli czasem nie wyjdą mu dwa spotkania, to w trzecim strzela hat-tricka i nikt już mu nie pamięta kiepskiej formy z wcześniejszych meczów. Dodajmy do tego będącego w świetnej formie Bernardo Silvę, zdolnego Adriena Silvę i znakomitego stratega, jakim jest selekcjoner Fernando Santos i nagle strefa medalowa przy dość korzystnej drabince wcale nie okazuje się taka odległa.


Chorwacja – osobiście uważam, że może to być czarny koń tego turnieju. Grupę ma bardzo wyrównaną, ale posiada też wiele argumentów, żeby wyjść z niej na pierwszym miejscu. Przy korzystnej drabince może dojść nawet do półfinału, a takim zawodnikom jak Luca Modrić, Ivan Rakitić, Mario Mandżukić, Ivan Perisić czy Mateo Kovacić z pewnością marzy się powtórka osiągnięcia ich starszych kolegów z mundialu we Francji sprzed dwudziestu lat. Oczywiście, równie dobrze z tej grupy mogą nie wyjść (co w ich przypadku nie byłoby niczym nowym), niemniej radzę zwrócić uwagę na tę drużynę, gdyż może na tym turnieju trochę namieszać.


Polska – na koniec oczywiście parę słów o naszych Biało-Czerwonych. Raczej mało kto postawi pieniądze na zwycięstwo naszej reprezentacji w Rosji, jednak wrodzony patriotyzm i sympatia do naszych "Orłów" każe spojrzeć na drużynę Nawałki łaskawym okiem i szukać w niej jak największej ilości pozytywów. Przede wszystkim – piłkarsko jesteśmy znacznie mocniejsi niż w 2002 i 2006 roku. Robert Lewandowski to światowa marka, zawodnik, który jest dla naszej reprezentacji bardziej wartościowy niż Messi dla Argentyny i C. Ronaldo dla Portugalii. Świeżo upieczony król strzelców Bundesligi, najlepszy strzelec eliminacji do mundialu, człowiek instytucja. Nieustannie powtarza, że to najważniejsza impreza w jego życiu, więc możemy mieć gwarancję, że na boisku będzie dawał z siebie 100 %. Łukasz Piszczek i Jakub Błaszczykowski zagrają swój pierwszy i prawdopodobnie ostatni mundial, więc o ich nastawienie też możemy być spokojni. Obojczyk Kamila Glika został wytworzony chyba na samym Olimpie, gdyż kontuzja, która miała wyeliminować naszego szefa defensywy na około 2 miesiące, jakimś cudem okazała się urazem, który nie eliminuje defensora Monaco z rosyjskich zmagań – na mecz z Japonią ma być gotowy. Przed Piotrem Zielińskim pojawia się idealna okazja na udowodnienie, że może stać się jednym z najlepszych rozgrywających Europy, a Grzegorzem Krychowiakiem, że wciąż umie grać w piłkę na najwyższym poziomie. O obsadę bramki też nie ma co się martwić, co więcej, mało która reprezentacja może pochwalić się takim bogactwem na tej pozycji. Za nami też bardzo cenne doświadczenie z Euro 2016, gdzie odpadliśmy bardzo pechowo, przegrywając dopiero po rzutach karnych z późniejszym triumfatorem całego turnieju, Portugalią, gdzie pokazaliśmy hart ducha, wolę walki i bardzo dobrą motywację. Selekcjoner Adam Nawałka od dawna udowadnia, że jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu, a jego prezencja, wiedza i podejście do piłkarzy zostawia daleko z tyłu jego poprzedników, którzy na jego tle wypadają wręcz karykaturalnie (zwłaszcza pewien Pan, który nie potrafił wyjść z banalnej grupy na Euro). Oczywiście, że łatwo nie będzie – nasza grupa jest bardzo wyrównana, zarówno Senegal, Kolumbia, jak i Japonia to drużyny bardzo nieobliczalne i jedyne co nam zostaje to nie kalkulować i grać w każdym meczu o pełną pulę. Zwłaszcza, że największą bolączką naszej reprezentacji są problemy z koncentracją, co nieraz było widać w meczach eliminacyjnych czy ostatnich spotkaniach towarzyskich. Pierwsze dwa spotkania zagramy w dodatku bez Kamila Glika, a bez niego w defensywie, delikatnie mówiąc, nie jest zbyt dobrze – pozostaje mieć nadzieję, że Pazdan znów wzniesie się na wyżyny swoich możliwości, a Bednarek pokaże, że nie bez powodu zaczął grać w Premier League. Jednakowoż schematu "mecz otwarcia – mecz o wszystko – mecz o honor" nie przyjmuję do wiadomości. Za długo czekałem na kolejny mundial z udziałem Polaków.


Mecz otwarcia już w ten czwartek – Rosja podejmuje Arabię Saudyjską, co rozpocznie istną lawinę piłkarskich emocji. Ja od dawna nie mogę się doczekać, a Wy?


Daniel Włodkowski, aka BZDUR STEJK

poniedziałek, 1 maja 2017

Komu Ligę Mistrzów, komu?


Źródło: http://img.uefa.com

W walce o najbardziej prestiżowe trofeum w klubowej piłce pozostały już tylko cztery drużyny. W takiej chwili zwykło się mówić, że mamy do czynienia już tylko z najlepszymi, ale czy tym razem aby na pewno? Większość z nas wie, w jakich okolicznościach zakończyły się niektóre spotkania ćwierćfinałowe, zwłaszcza te z udziałem drużyn niemieckich; więcej niż o piłce mówiło się o skandalicznym sędziowaniu w meczu Real – Bayern czy zamachach na autokar piłkarzy Borussi Dortmund. Czasu jednak nie cofniemy, trzeba grać dalej, a przed nami jeszcze pięć fascynujących spotkań na najwyższym poziomie. I oby mówiło się po nich tylko o sprawach czysto sportowych.
Chciałbym poniżej przedstawić oraz omówić obie pary półfinałowe. Pozwoliłem sobie również poczynić małe typowanie, a w nawiasie zamieściłem szacowane przeze mnie szanse danej drużyny na końcowy triumf.

Real Madryt (25 % na zwycięstwo w LM) – Atletico Madryt (25 %)

Źródło: http://www.tapps.pl

Szykuje nam się niezwykle wyrównany dwumecz. Real i Atletico spotykają się ze sobą już po raz trzeci w przeciągu ostatnich czterech lat, jednak tym razem nie w finale, ale już na etapie półfinału. Jak większość z nas wie, w obu finałach lepszy okazał się Real, jednak za każdym razem były to spotkania bardzo wyrównane i rozstrzygane w dramatycznych okolicznościach. W 2014 roku piłkarze Atletico już witali się z pucharem, kiedy to w jednej z ostatnich akcji Sergio Ramos wyrównał stan rywalizacji na 1:1, a w dogrywce rozbici mentalnie zawodnicy z Estadio Vicente Calderon dali sobie strzelić trzy gole (w tym dwa już w samej końcówce). Jeszcze bardziej emocjonujący przebieg miał finał zeszłoroczny. Real ukłuł tym razem jako pierwszy (znów za sprawą Ramosa), jednak druga połowa od samego początku stała pod znakiem ataków Atletico. Najpierw rzutu karnego nie wykorzystał Antoine Griezmann, jednak grzechy kolegi odkupił pół godziny później Yannick Carrasco, którego bramka zadecydowała o kolejnej dogrywce w starciu obu drużyn z Madrytu. Pół godziny dodatkowego czasu nie wyłoniło zwycięzcy, więc w tym wypadku koniecznym okazało się rozegranie serii rzutów karnych. W niej lepsi okazali się zawodnicy Realu, którym wydatnie pomagał tajemniczo sparaliżowany Jan Oblak (wyglądało, jakby nagle zapomniał, jak się broni), a piłkarze Diego Simeone ponownie musieli obejść się ze smakiem.
Tegoroczny półfinał będzie stał pod znakiem chęci wyrównania rachunków za ostatnie starcia. Jest to zresztą ostatni dzwonek dla obecnego składu Atletico, aby coś jeszcze zdziałać na arenie międzynarodowej. Największa gwiazda drużyny, Antoine Griezmann, od dłuższego czasu jest wymieniany jako jeden z najbardziej łakomych kąsków na rynku transferowym. Nazwisko Yannicka Carrasco również co chwilę pojawia się wśród tego typu spekulacji, podobnie zresztą jak Jan Oblak, Saul Niguez czy Koke. Triumf w rozgrywkach być może pozwoliłby zachować szkielet drużyny i zatrzymać największe gwiazdy w zespole, jednak kolejny brak zwycięstwa najprawdopodobniej da sygnał co poniektórym, że w tym klubie więcej już po prostu nie osiągną. Pojawia się też zasadnicze pytanie, czy po ewentualnej porażce główny architekt sukcesów Atletico, charyzmatyczny trener Diego Simeone, będzie miał jeszcze motywację do prowadzenia drużyny, z której i tak wycisnął niesamowicie dużo.

Źródło: http://dailysportek.com

Inaczej wygląda sprawa w obozie rywala zza miedzy Atletico, czyli Realu. „Królewscy” chcą śrubować rekord triumfów w Lidze Mistrzów (w tej chwili mają ich aż jedenaście, drugi w klasyfikacji Milan wygrał LM „zaledwie” siedem razy), z pewnością mają apetyt, aby jako pierwsza drużyna od 1990 roku obronić trofeum, oraz przede wszystkim chcą udowodnić, że w półfinale znaleźli się nieprzypadkowo, pomimo ogromnych kontrowersji, jakie pojawiły się w trakcie spotkania ćwierćfinałowego z Bayernem Monachium. Nie chcę się za bardzo rozpisywać na ten temat, bo o ile sportowo Real wyglądał w większości dwumeczu rzeczywiście lepiej, to fakty są jednak takie, że w rewanżu Cristiano Ronaldo strzelił dwie bramki ze spalonego, a wyrzucenie z boiska Arturo Vidala było zwyczajnie nieuczciwe. Możemy gdybać, ale kto wie, jak zakończyłaby się rywalizacja z Chilijczykiem w składzie Bayernu oraz lepsze wywiązywanie się sędziów ze swoich obowiązków; w końcu w drugim spotkaniu drużyna Ancelottiego z Robertem Lewandowskim w składzie zagrała na Estadio Santiago Bernabeu bardzo dobre zawody.
Trzeba uczciwie przyznać, że Real ma bardzo dużo argumentów po swojej stronie – zgrany kolektyw, znakomita druga linia, Cristiano Ronaldo, mocna ławka rezerwowych, ogarniający szatnię pełną gwiazd trener oraz siła samej nazwy. Z drugiej strony niejedna drużyna pokazała w tym roku, że „Królewscy” mają słabe strony – Bale i Benzema od dawna nie grają na swoim normalnym poziomie, CR7 potrafi przejść zupełnie obok spotkania, o ile zostanie odpowiednio pokryty, a Kroosa i Modricia również da się powstrzymać. Jeśli mam być szczery, to właśnie Atletico wydaje się idealną drużyną, która może drużynę Zidane'a wyeliminować. Jestem przekonany, że Diego Simeone odpowiednio zmotywuje swoich zawodników, którzy będą gryźć każdy centymetr kwadratowy boiska, aby tylko dojść do finału. Nie jestem wobec tego w stanie wskazać faworyta tego dwumeczu, szanse oceniam po równo, a o triumfie któregoś z zespołów najprawdopodobniej zadecydują detale.

Juventus Turyn (30 %) - AS Monaco (20 %)

Źródło: http://www.esatoursportevents.com

Ten dwumecz będzie interesował kibiców z naszego kraju szczególnie, gdyż w składzie Monaco występuje Polak, Kamil Glik. Mało kto chyba spodziewał się, że to właśnie lider obrony naszej reprezentacji jako jedyny dojdzie tak daleko w tegorocznej edycji Ligi Mistrzów. Pytanie jednak, czy na tym etapie skończy swój udział w tych rozgrywkach? A może Monaco pokusi się o kolejną niespodziankę?
Drużyna z Francji zadziwia w tym roku przede wszystkim swoją grą ofensywną. W czterech ostatnich spotkaniach LM strzeliła rywalom aż dwanaście bramek, a nie grała z byle kim, bo najpierw ich rywalem był naszpikowany gwiazdami Manchester City, a później rozbita mentalnie Borussia Dortmund. Sama drużyna to mieszanka doświadczenia z młodością. Na prawdziwą gwiazdę wyrasta młodziutki Kylian Mbappe, a wielką przyszłość mają przed sobą Bernardo Silva, Fabinho czy Benjamin Mendy. Z drugiej strony o sile zespołu stanowią tacy zaprawieni w boju zawodnicy, jak Radamel Falcao, Joao Moutinho, wspomniany Kamil Glik czy bramkarz Danijel Subasić. Kto jednak ogląda spotkania Monaco uważnie, musi przyznać, że najsłabszą stroną drużyny jest koncentracja zawodników. Aż dziewięć straconych goli w ostatnich czterech spotkaniach chluby defensywie nie przynosi, a kto jak kto, ale Juventus grę z kontry ma opanowaną do perfekcji. Można powiedzieć, że Monaco gra tzw. „wesoły futbol”, oparty na zasadzie „oni nam cztery, to my im pięć goli”. Jest to piłka bardzo widowiskowa i lubiana, jednak w tak decydującym momencie, jak półfinał, może być zwyczajnie zgubna.


Źródło: www.przegladsportowy.pl

Juventus Turyn to, moim zdaniem, główny faworyt tegorocznej edycji Ligi Mistrzów. Zresztą po odpadnięciu Bayernu to właśnie im kibicuję z całego serca. Jest to drużyna bardzo doświadczona i niesamowicie zorganizowana. Dość powiedzieć, że na defensywę „Starej Damy” przez 180 minut nie potrafił znaleźć recepty nikt z trio Messi-Neymar-Suarez (temu trzeciemu w drugim spotkaniu zdążyła już się zresztą udzielać frustracja; na szczęście nikogo tym razem nie ugryzł), a w dziesięciu spotkaniach Buffon wyciągał piłkę z siatki jedynie dwa razy. Obrona Juventusu to w tej chwili chyba najbardziej zgrany kolektyw na świecie – Chiellini i Bonucci tworzą ścianę nie do przejścia, a wspomagają ich doświadczony Dani Alves oraz niezwykle solidny Alex Sandro. O Buffonie pisać wiele nie trzeba. To jeden z najlepszych bramkarzy w historii futbolu, który osiągnął w piłce prawie wszystko, ale Pucharu Mistrzów w rękach jeszcze nie trzymał. Najbliżej tego osiągnięcia był w 2003 roku, kiedy to wraz z Alessandro del Piero i Pavlem Nedvedem ciągnął Juve aż do finału. Szkoda jednak, że w serii rzutów karnych zawodnicy „Bianconeri” zapomnieli, jak strzela się z jedenastu metrów, i chociaż Buffon robił co mógł, to puchar wzniósł Paolo Maldini z Milanu. Ponowna szansa na triumf pojawiła się w 2015 roku, ale niestety tym razem silniejsza od zespołu Allegriego okazała się Barcelona. Właśnie ze względu na Gigiego, wiele osób z piłkarskiego świata kibicuje Juventusowi. Myślę, że bramkarz i człowiek tej klasy, jaką prezentuje Buffon, zasłużył na triumf jak mało kto. Jest on zresztą ostatnim z wielkich golkiperów XXI wieku, który jeszcze nie dostąpił zaszczytu podniesienia „uszatego” pucharu. Ligę Mistrzów wygrywał Kahn, Casillas, van der Sar, Cech, Neuer, Dida, a nawet nasz Jerzy Dudek. Pora zatem, aby do tego grona dołączył także Gigi. 
Poza świetną defensywą, Juve dysponuje wielkim potencjałem w drugiej linii. Sami Khedira to moim zdaniem najsłabsze ogniwo zespołu, ale potrafi pracować na boisku jak mrówka, co często zaciera jego braki techniczne. Miralem Pjanić to uznana już marka w piłce nożnej – dzięki jego solidnej grze w zasadzie nikt już nie pamięta o Paulu Pogbie. Skrzydła Mandżukić-Cuadrado to dość ciekawa mieszanka – niechciany w Bayernie Chorwat przeżywa w Juventusie drugą młodość i świetnie odnajduje się na dość nietypowej dla niego pozycji. Kolumbijczyk z kolei to prawdziwy koszmar dla bocznych obrońców – jest niezwykle szybki, bardzo dobrze drybluje i nie odpuszcza do ostatniej sekundy. Na specjalne wyróżnienie zasługują jednak dwie chyba największe obecnie gwiazdy zespołu, obie zresztą pochodzące z Argentyny. O Paulu Dybali mówi się już, że jest to następca Leo Messiego. Ostatnie miesiące są dla niego wręcz wyborne, a ukoronowaniem znakomitej formy był fenomenalny wręcz występ w pierwszym spotkaniu z Barceloną. Dwa gole oraz nieustanne nękanie obrońców Blaugrany potwierdziło tylko ogromny potencjał, jaki drzemie w tym wciąż młodym zawodniku. Myślę, że wszelkie argumenty przemawiają za tym, iż w przeciągu następnych lat Złota Piłka może trafić właśnie w jego ręce. Juve od tego sezonu może również pochwalić się klasyczną „9” w składzie w osobie Gonzalo Higuaina, jednego z najdroższych piłkarzy w historii (kupionego z Napoli za 90 mln euro). Chociaż może nie czaruje jeszcze tak jak w Napoli, to już można śmiało powiedzieć, że jego transfer był dobrym posunięciem. Mając w składzie napastnika, który w sezonie gwarantuje przynajmniej 30 goli (do tej pory ma na swoim koncie 29), na pewno nie można narzekać.

Od lewej: Antoine Griezmann, Cristiano Ronaldo, Kylian Mbappe, Paulo Dybala.
Źródło: http://i2.irishmirror.ie

Na koniec chciałbym przedstawić jeszcze garść statystyk na temat dotychczasowych osiągnięć omawianych klubów w całej historii Ligi Mistrzów. Zdecydowanie najbardziej utytułowaną drużyną jest Real Madryt, który zresztą prowadzi także w ogólnej klasyfikacji wszech czasów. „Królewscy” grali w finale aż czternastokrotnie, z czego triumfem zakończyli jedenaście decydujących starć (rekord LM). Ostatnią porażkę ponieśli w roku 1981, a pięć ostatnich finałów wygrywali. Juventus Turyn to z kolei jedna z najbardziej pechowych drużyn, jeżeli mówimy o ostatnich spotkaniach sezonu. „Bianconeri” występowali w finale ośmiokrotnie, ale tylko dwa razy udało im się zdobyć upragnione trofeum. Pierwszy triumf miał miejsce po słynnym, niestety tragicznym finale z Liverpoolem na stadionie Heysel (w składzie Juve grał wówczas Zbigniew Boniek), natomiast po raz drugi „Stara Dama” zwyciężyła w 1996 roku z Ajaxem Amsterdam po serii rzutów karnych. Cztery ostatnie finały (1997, 1998, 2003 i 2015) kończyły się porażkami Juventusu.
Czymże jednak jest brak szczęścia Juventusu przy pechu Atletico Madryt? „Los Colchoneros" trzykrotnie dochodzili do finału LM, niestety za każdym razem (w 1974 oraz 2014 i 2016) przegrywali. Żadna inna drużyna nie ma tak złego bilansu w całej historii Champions League. AS Monaco wygląda przy reszcie zespołów jak Kopciuszek. Tylko raz (w 2004 r.) drużynie z księstwa udało się dojść do decydującego spotkania sezonu, jednak tam rewelacja ówczesnych rozgrywek musiała uznać wyższość FC Porto.
Życzę nam wszystkim, aby nadchodzące spotkania Ligi Mistrzów były emocjonujące, obfitowały w mnóstwo znakomitych akcji, pięknych goli i przede wszystkim aby na pierwszym miejscu był tylko i wyłącznie futbol, a nie sytuacje pozaboiskowe czy kontrowersje związane ze skandalicznym sędziowaniem. I niech wygra Juventus!
Pozdrawiam,
Daniel Wu., AKA Bzdur Stejk

niedziela, 5 marca 2017

Komu O$cara, komu?

Źródło: http://oli.redblog.gp24.pl
Chociaż od 89 ceremonii wręczenia Oscarów minął już tydzień, a emocje związane z tą wciąż najbardziej prestiżową coroczną galą w świecie Hollywood nieco opadły, to i tak parę słów na temat tego, co działo się w ubiegłą niedzielę, można jeszcze napisać. Zwłaszcza, że z kilku powodów to rozdanie przeszło do historii. Szkoda tylko, że niekoniecznie pozytywnych.
Nie oszukujmy się – chociaż Oscar to wciąż wielkie marzenie niejednego aktora czy reżysera, wartość tej nagrody w ostatnich latach mocno się zdewaluowała. Odnoszę wrażenie, że co roku wiele wyróżnień trafia do niewłaściwych osób, a kryterium nagradzania nie jest faktyczna wartość konkretnego filmu, lecz jego odpowiednia, a nawet modna w danym okresie tematyka. Nie od dziś zresztą mówi się, że wiele produkcji jest zrobionych "typowo pod Oscary". O ile statuetki w kategoriach aktorskich czy technicznych zwykle otrzymują osoby, które faktycznie na to zapracowały (chociaż i tu zdarzają się wpadki), to już najważniejsza nagroda roku, czyli "najlepszy film" z nie do końca przeze mnie zrozumiałych powodów wielokrotnie trafia do producentów, którzy wcale na to nie zasłużyli. W XXI wieku Oscara w najważniejszej kategorii otrzymały chociażby takie produkcje, jak holly-bollywoodzka bajeczka "Slumdog. Milioner z ulicy", przeciętne "Miasto gniewu", średni "The Hurt Locker. W pułapce wojny", arcynudna "Operacja Argo", czy mimo wszystko dobry, ale znacznie słabszy od swoich konkurentów, poruszający zawsze modną tematykę "Zniewolony". Jakby tego było mało, po ubiegłorocznej gali podniosło się wielkie larum, jakoby to Hollywood dyskryminowało artystów czarnoskórych, w wyniku czego powstała nawet specjalna akcja #oscarssowhite, która miała teoretycznie na celu uwypuklić ten problem, jednak w rzeczywistości wymusić jak największą ilość nominacji i nagród dla wykonawców o innym kolorze skóry niż biały. Panie i Panowie protestujący – Wasze błagania zostały wysłuchane. Ale po kolei:
W tym roku do najważniejszej nagrody nominowano dziewięć filmów:
1. Nostalgiczny musical "La La Land", który po drodze zdobywał wszystkie możliwe nagrody i typowano go nawet do pobicia rekordu wszech czasów, jeśli chodzi o zdobycie wyróżnień w jednym rozdaniu,
2. Kameralny, ale sprawnie wyreżyserowany, słodko-gorzki dramat "Manchester by the Sea" ze świetną rolą Casey'a Afflecka,
3. Również kameralny, ale dość nudny dramat obyczajowy "Moonlight", pokazujący życie czarnoskórego homoseksualisty, dorastającego w dzielnicy zdominowanej przez narkotyki,
4. Świetny powrót Mela Gibsona w postaci jednego z najlepszych filmów wojennych XXI wieku – "Przełęcz ocalonych",
5. Niezwykle ambitne sci-fi "Nowy początek" w reżyserii jednego z najciekawszych reżyserów ostatnich lat, Dennisa Villeneuve'a,
6. Klimatyczne "Aż do piekła", przypominające nieco nagrodzone dekadę temu "To nie jest kraj dla starych ludzi",
7. Ambitne "Fences" w reżyserii Denzela Washingtona, przedstawiające problem segregacji rasowej,
8. Poprawne "Ukryte działania", opowiadające o życiu trzech Afroamerykanek, współpracujących z NASA przy misji wysłania człowieka w kosmos,
9. "Lion. Droga do domu", czyli historia porzuconego w dzieciństwie Hindusa.


Źródło: https://ciaranshea.files.wordpress.com

Już od pierwszego dnia nominacji pewien byłem jednej rzeczy – na pewno nie wygra mój faworyt. Gdyby ode mnie zależało, w czyje ręce powinna trafić nagroda za najlepszy film 2016 roku, statuetka powędrowałaby do twórców "Nowego początku" bądź "Przełęczy ocalonych". Obie produkcje zrobiły na mnie wielkie wrażenie, a oglądając je w kinie, nawet nie spoglądałem na zegarek. Były to filmy emocjonalne, świetnie zrobione, niegłupie i przede wszystkim angażujące widza w 100%. Ostatecznie po Oscarze otrzymały, ale w kategoriach... dźwiękowych. 
Mocno natomiast obawiałem się skuteczności akcji #oscarssowhite i to nie dlatego, że mam jakieś uprzedzenia do ludzi o innym odcieniu skóry (a zapewniam, że nie mam), ale ryzyka, iż w imię politycznej poprawności nagrody trafią nie do tych, którzy faktycznie na nie zasłużyli. W sam dzień rozdania czułem podskórnie, że wielki faworyt "La La Land" przegra w decydującej kategorii z którymś z tego typu filmów. Okazało się, że byłem w błędzie... ale tylko przez minutę. Tak jak i zresztą cały świat. Nie dość, że główną nagrodę otrzymał jeden z najsłabszych w stawce nominowanych obrazów, to w dodatku osoba odpowiedzialna za przekazywanie kopert popełniła katastrofalny błąd, który wyglądał niczym wyjęty ze słynnej sceny rozdania Oscarów w kultowej "Nagiej Broni: 33 i 1/3". Oto w kulminacyjnym momencie, kiedy emocje sięgały zenitu, a cały świat w napięciu czekał na ogłoszenie werdyktu, legendarna Faye Dunaway wyczytała z kartki trzymanej przez podejrzanie skonsternowanego Warrena Beatty'ego trzy słowa: "La La Land". Znajdujący się w wielkiej euforii twórcy już zdążyli odebrać statuetki, kiedy nagle na scenę wparował jeden z pracowników (?) Akademii, aby obwieścić całej kuli ziemskiej, że to nie musical Damiene'a Chazelle'a, lecz do bólu przeciętne "Moonlight" zostało wybrane najlepszym filmem 2016 roku. Okazało się bowiem, że Beatty otrzymał przed wejściem niewłaściwą kopertę, na której widniały dane... Emmy Stone, nagrodzonej chwilę wcześniej w kategorii "najlepsza aktorka pierwszoplanowa". Wstyd mieliśmy zatem podwójny, bo nie dość, że nagrodę otrzymał film niczym nie wyróżniający się, przeceniony i zrobiony wręcz typowo pod akcję #oscarssowhite (ok, "La La Land" też do arcydzieła daleko, ale tutaj chociaż reżyseria i sama strona techniczna prezentowała bardzo wysoki poziom), to oto wyśmiewająca się co chwilę z Donalda Trumpa świta snobów sama strzeliła sobie nawet nie w stopę, ale idealnie między oczy, popełniając szkolny błąd w najważniejszym momencie całej gali. Wolę nie myśleć, co czuły osoby odpowiedzialne za produkcję "La La Land", kiedy musiały zwrócić swoje statuetki...
Jeśli chodzi o inne kategorie (wszystkich wymieniać nie będę – do pełnej listy odsyłam na http://www.filmweb.pl/awards/Oscary/2017), wielkich skandali nie było, chociaż i tu można się czepiać. Mahershala Ali to rzeczywiście najjaśniejszy punkt "Moonlight", ale jego występ był dość krótki, a i z pewnością nie tak charakterny jak chociażby Michaela Shannona w "Zwierzętach nocy" (bezczelne pominięcie tego filmu w pozostałych kategoriach to dla mnie kolejna, zupełnie niezrozumiała decyzja wielkiego gremium), któremu zdecydowanie bardziej należała się statuetka za rolę drugoplanową. Viola Davis od kilku miesięcy miała Oscara w kieszeni, więc nie było tu żadnej niespodzianki, chociaż mnie osobiście ujęła Michelle Williams w "Manchester by the Sea", która spędzając ledwie kilka minut na ekranie (czyli nieco krócej niż M. Ali), wykorzystała je do maksimum, całkowicie skupiając na sobie uwagę widza. Emma Stone w "La La Land" zagrała chyba najlepiej w karierze i osobiście ta nagroda mi nie przeszkadza, za to niezwykle cieszę się z wyróżnienia Casey'a Afflecka, który w "Manchester by the Sea" wspiął się na wyżyny aktorstwa i pokazał, że mając na nazwisko Affleck można jednak grać naprawdę świetnie. W ogóle sam film uważam za mocno pokrzywdzony i jeżeli faktycznie Akademia miała w tym roku nagradzać obraz kameralny, to dzieło Kennetha Lonergana zdecydowanie bardziej zasłużyło na wyróżnienia aniżeli "Moonlight" (który z niezrozumiałych dla mnie powodów triumfował także w kategorii "najlepszy scenariusz adaptowany").

Prorocza scena z filmu "Naga Broń, 33 i 1/3", 1994, reż. P. Seagal

Pomimo tego, że jak co roku po rozdaniu Oscarów jestem poirytowany, przyszłoroczną jubileuszową edycję i tak będę oglądał. Pomimo tego, że mój faworyt zapewne po raz kolejny przegra, i tak będę śledził z wypiekami na twarzy informacje o nominacjach i sam będę bawił się w typowanie. Pomimo tego, że znów tematami przewodnimi na gali będą żarty z Donalda Trumpa, dziwne zachowania gwiazd a'la gęsie klaskanie Nicole Kidman czy kolejne niezrozumiałe decyzje Akademii, i tak obejrzę jak największą liczbę filmów, które zostaną nominowane, nawet jeśli ich jakość będzie wątpliwa. Za bardzo kocham kino i całą jego historię, żeby ot tak zrezygnować z wciąż dość ważnej części życia Hollywood. Nawet jeśli rzeczywiście obecnie liczy się popularność i modna tematyka niż faktyczna wartość danego filmu.
Pozdrawiam,
Daniel Wu., AKA Bzdur Stejk