Wielu
z nas z nostalgią wspomina lata 90. Kasety VHS, karteczki, kapsle,
magnetofony, walkmany, Pegasus, Dragon Ball, gra w gumę/piłkę (w
zależności od płci), koszulki ulubionych drużyn za 30 zł z
rynku, klocki Lego, Michael Jordan, Backstreet Boys, itp. itd... no
wymieniać można bez końca. U mnie, urodzonego w 1989 roku,
odbywającego naukę w szkole podstawowej w podelbląskiej wsi, gdzie
czas płynął jakoś tak wolniej, ostatnie dziesięć lat
poprzedniego tysiąclecia zajęły miejsce szczególne. I chociaż
zdaję sobie sprawę, że do pełnego ideału sporo tym czasom
brakuje, to jedno po latach stwierdzam z pełnym przekonaniem – dla
kina był to okres wyjątkowy.
To, co na pewno pomogło w tworzeniu filmów w tamtej epoce, to
wyraźny rozwój techniki realizacyjnej z jednoczesnym zachowaniem
proporcji przy tworzeniu efektów specjalnych i scenografii. CGI
stawiało swoje pierwsze kroki, więc odpowiedni specjaliści wciąż
musieli solidnie się napocić przy kręceniu scen, które obecnie
powstają w 100% w studiu i przy użyciu komputerów. Równolegle,
mnóstwo gwiazd lat 70. i 80. przeżywało drugą młodość,
prezentując niejednokrotnie najlepszą formę życiową – wymienię
tu chociażby występy Anthony'ego Hopkinsa w „Milczeniu Owiec”,
Ala Pacino w „Zapachu Kobiety”, czy Gene Hackmana w „Bez
Przebaczenia”. Doświadczeni reżyserzy nie bali się mieszać
przyprószonej siwizną dojrzałości ze świeżą, zdolną krwią,
która „z buta” wchodziła na salony, w czym dobitnie
pomagały między innymi środki masowego przekazu. No właśnie,
pamiętacie początki Leonardo Di Caprio, Johnny'ego Deppa, Brada
Pitta czy Toma Cruise'a? Ja, zanim obejrzałem jakikolwiek film z
tymi jegomościami, już wcześniej znałem ich twarze z okładek
czytanego na szkolnych korytarzach „Bravo” :D
W
jednym z wcześniejszych wpisów wspominałem, że bardzo lubię
wszelkiego rodzaju zestawienia, klasyfikacje i rankingi. Dlatego też,
właśnie dziś, postanowiłem podjąć się tego niezwykle trudnego
zadania i wybrać moją osobistą, kinową TOP 10 z tego niezwykłego
okresu. Obiektywnie rzecz biorąc, this is mission
impossible, bo już
wiem, że wielu wspaniałym tytułom wyrządzę krzywdę, no ale nikt
nie mówił, że w życiu będzie łatwo. Uwaga, uwaga <dźwięk
fanfar 20th
Century Fox w tle>, poniżej przedstawiam dziesięć najlepszych,
moim zdaniem, filmów powstałych w okresie od 1 stycznia 1990 do 31
grudnia 1999 roku*.
* UWAGA: często myli
się lata z dekadą, na przykład lata 80. XX wieku to okres od 1980
do 1989 roku, zaś lata 90. XX wieku to okres od 1990 do 1999.
Pierwsza dekada XXI wieku to z kolei lata 2001 - 2010, zaś druga –
lata 2011 - 2020.
10.
Skazani na Shawshank (1994)
„Skazani”, którzy, od kiedy sięgam pamięcią,
rozgościli się na pierwszym miejscu w rankingu IMDB i Filmwebu, i
miejsca nie oddali do dziś, znaleźli się w moim zestawieniu rzutem
na taśmę. Wielu z Was na pewno pomyśli sobie „dlaczego tak
nisko?”. Ano właśnie dlatego, gdyż jestem na ten film nieco
obrażony. Tak, wiem, że scenariusz powstał na podstawie książki
Kinga, ale nigdy nie zapomnę mojego rozczarowania ostatnim
kwadransem seansu, po tym jak dopiero co przeżyłem jedne z
najlepszych dwóch godzin w moim filmowym życiu, wręcz dorównującym
tym z „Gwiezdnych Wojen", „Indiany Jonesa" czy „Władcy Pierścieni". Nie chcę zdradzać szczegółów
(MAŁE SPOILERY W DALSZEJ CZĘŚCI), chociaż zdziwiłbym się, gdyby
ktoś tego dzieła jeszcze nie obejrzał, ale niestety ckliwe sceny z
zakończenia na tej przepięknej, bajkowo malowniczej plaży nijak
nie pasowały mi do ogólnej narracji filmu. Tak, wiem, że Andy
walczył o niesłusznie pozbawioną wolność i po prostu mu się ona
należała. Tak, też kibicowałem, żeby mu się udało i nie gnił
w Shawshank do końca swych dni. Tak, Red również zyskał moją
sympatię i chociaż był mordercą, uwierzyłem w jego przemianę. A
jednak, gdy już opuszczamy Shawshank, coś zaczyna lekko zgrzytać.
Bardzo cenię reżyserów, którzy potrafią korzystać z
niedopowiedzeń i gdyby to samo zrobił w tym przypadku Frank
Darabont, a film zakończył się w momencie wyjścia Reda poza mury
więzienia, „Skazani" z miejsca wskoczyliby do mojego
osobistego TOP5, a może nawet i TOP3 wszech czasów.
Żeby nie było, że bardziej ten film krytykuję niż chwalę, 90%
czasu na ekranie to kino wprost fenomenalne. Historia doskonale
trzyma w napięciu i ciągłej niepewności, grający główne role
Tim Robbins i Morgan Freeman wspinają się na szczyty aktorstwa,
dodatkowo mamy tu przepiękne kadry, fenomenalną muzykę i
mistrzowską reżyserię. Przede wszystkim jednak, tu wcale nie jest
miło, Shawshank to w końcu najgorsze więzienie w stanie – sceny
gdy Andy jest regularnie katowany przez swoich prześladowców,
potrafią wycisnąć łzy z widza. Frank Darabont doskonale zachowuje
balans – pokazuje więźniów jako ludzi, którzy chociaż zrobili
wiele złego, muszą zaadaptować się do życia w więzieniu, gdzie
rządzą przerażający strażnicy i diaboliczny naczelnik. I chociaż
da się tych bandytów polubić, nie ma tu sztucznego wybielania ich
charakterów. W końcu każdy ma szansę na przemianę, co z tym
jednak zrobi, zależy wyłącznie od niego samego.
9.
Fight Club (1999)
Film
o wyjątkowo niefortunnym polskim tytule „Podziemny krąg” w naszym kraju zrobił sporą furorę. Sam w sumie nie wiem dlaczego,
ale cieszę się, gdyż jest to kawał naprawdę porządnego kina.
Przede wszystkim przy każdym seansie zmusza mnie do zadania sobie
ważnego pytania: „czy to, co robię, czym się zajmuję, co mam
– czy to na pewno mnie uszczęśliwia?”. Podejrzewam, że
niejeden widz snuje w trakcie seansu podobne rozważania i doskonale
potrafi się wczuć w przeżycia bohatera granego przez Edwarda
Nortona... no właśnie. Rola Edzia jest tutaj wprost wyśmienita, a
gra Brada Pitta... ach, można się w tym rozsmakować. Zazdroszczę
każdemu, kto ogląda ten film po raz pierwszy i jest świadkiem
jednego z najlepszych twistów, jakie zaserwowało nam kino. Ale
tutaj nic więcej zdradzać nie będę, po prostu to zobaczcie! Tym
dziełem David Fincher tylko potwierdził klasę, którą
zaprezentował cztery lata wcześniej w genialnym „Se7en”.
Śmiało można go nazwać mistrzem narracji, gdyż rzadko można
obejrzeć filmy tak świetnie poprowadzone, jak właśnie „Fight Club”.
8.
Ścigany (1993)
Lata 90. kinem sensacyjnym stały, a ich twarzą był nie kto inny,
jak Harrison Ford. „Ścigany” to esencja tego gatunku, jego
flagowy model. Scenariusz nie jest specjalnie skomplikowany – ot,
niesłusznie (?) oskarżony o zabójstwo żony i skazany na śmierć
chirurg ucieka przed potężnym wymiarem sprawiedliwości, spotykając
na drodze masę przeciwności, na każdym rogu bohatersko stawiając
im czoło. To, co jednak stawia ten film na samym szczycie tego typu
kina, to jego wybitna realizacja. Tempo jest doskonałe – ani za
szybkie, dzięki czemu widz doskonale orientuje się w fabule, ani za wolne – nie uświadczymy w nim niepotrzebnych dłużyzn. Napięcie w zasadzie
nie ustaje nawet na minutę, w dodatku mamy tu doprawdy rewelacyjny
pojedynek aktorski pomiędzy Harrisonem Fordem (tytułowy ścigany),
a Tommym Lee Jonesem (ścigający). Nie bez powodu zresztą komisarz
Ryba z naszego rodzimego „Killera” miał być jak Tommy
Lee Jones w „Ściganym” :) chociaż akurat Oscara za rolę
drugoplanową dałbym jeszcze lepszemu w tamtym roku, Ralphowi
Fiennesowi.
7.
Lista Schindlera (1993)
A
skoro już o Fiennesie mowa, nie mogło na tej liście zabraknąć
najbardziej poważnego dzieła w dorobku Stevena Spielberga i chyba
najsłynniejszego filmu dotyczącego Holocaustu w historii kina. Nie
skłamię, gdy stwierdzę, że „Lista Schindlera” potrafi
dotknąć człowieka o najbardziej kamiennym sercu. Gdy zdajemy sobie
sprawę, że sceny przedstawiane w tym filmie wydarzyły się
naprawdę, od razu doznajemy refleksji i ciężko nam zrozumieć, jak
człowiek mógł drugiemu bliźniemu zgotować tak okrutny los. I
chociaż nigdy nie będziemy w pełni zgodni, jeśli chodzi o
patrzenie na świat, czegoś takiego nie można wytłumaczyć w żaden
sposób. Spielberg, chociaż postać Schindlera mocno wybielił, w
doskonały sposób pokazał, jak jeden człowiek może ocalić
tysiące. Wydźwięk filmu, mimo iż osadzony w trakcie II wojny
światowej, jest więc bardzo uniwersalny.
„Lista"
jest również doskonałym dziełem artystycznym. Przez trzy godziny
oglądamy obraz czarno-biały (z jednym malutkim, symbolicznym
wyjątkiem), „ubarwiony” skromną, lecz przepiękną i
chwytającą za serce muzyką. Niesamowite jest tu również
aktorstwo – Liam Neeson jako Oskar Schindler gra rolę życia, Ben
Kingsley w kreacji Itzhaka Sterna sprawia wrażenie wyjętego z lat
40. XX wieku przedstawiciela narodu żydowskiego, natomiast Ralph
Fiennes... jego Amon Goeth to postać, której autentycznie się
nienawidzi. Okrutny, pozbawiony wszelkich skrupułów i zasad
komendant obozu koncentracyjnego, który dla zabawy strzela do ludzi
i napawa się ich cierpieniem, został przez brytyjskiego aktora
zagrany tak wybitnie, że do dziś nie rozumiem, jakim cudem
statuetka za najlepszą rolę drugoplanową powędrowała do
wspomnianego już wcześniej Tommy'ego Lee Jonesa.
6.
Forrest Gump (1994)
Kiedy
po raz pierwszy obejrzałem „Forresta Gumpa”, zastanawiałem się
w czym tkwi jego fenomen. Nie zrobił na mnie dużego wrażenia.
Później zobaczyłem po raz drugi, trzeci... aż chyba w końcu
zrozumiałem. Każdy z nas chciałby być takim Forrestem –
człowiekiem, który chociaż za młodu był wyśmiewany i skreślony
przez podwórko ze względu na swoje ułomności, to w dorosłym życiu poprzez ciąg
niesamowitych zdarzeń stał się bohaterem wojennym, miliarderem i
wzorem dla tysięcy ludzi. A mimo to, grany przez wybitnego,
uhonorowanego Oscarem Toma Hanksa, główny bohater zdaje się nie do
końca ogarniać całego zamieszania, które dzieje się wokół.
Jedyne, co się bowiem dla niego liczy, to miłość do swojej
ukochanej przyjaciółki z młodych lat, Jenny. Tylko to sprawia, że
ma powód, aby prawdziwie żyć, chociaż przecież z zewnątrz
wygląda na człowieka sukcesu.
Film,
chociaż momentami ckliwy, ma w sobie pewnego rodzaju magię i
piękno. Ciężko też go jednocześnie wsadzić w ramy konkretnego
gatunku, gdyż mamy tu zarówno sceny niezwykle zabawne, jak i bardzo
wzruszające. Robert Zemeckis podszedł do swojego dzieła z
nieprzeciętną, dziecięcą wręcz wrażliwością, a urok, ciepło
i duży dystans do świata charakteryzują ten nietuzinkowy obraz.
„Życie jest jak pudełko czekoladek, nigdy nie wiesz na co
trafisz” – te, wydawałoby się banalne słowa, cytowane
przez głównego bohatera na samym początku, są chyba najlepszym
podsumowaniem.
5.
Se7en (1995)
Filmów o mordercach-psychopatach było w historii Hollywood sporo.
A jednak dzieło Davida Finchera potrafiło wnieść pewien owiew
świeżości. Nigdy wcześniej bowiem nie zdarzyło się, aby czarny
charakter popełniał zbrodnie według klucza siedmiu grzechów
głównych. Tym właśnie, jak okazuje się po odkryciu któregoś z kolei morderstwa, szalonym i okrutnym tropem podążają główni
bohaterowie filmu – młody detektyw Mills (świetny Brad Pitt) i
doświadczony intelektualista, śledczy Sommerset (równie świetny
Morgan Freeman). Osobiście uważam „Se7en” za najlepszy
thriller, jaki kiedykolwiek nakręcono. W żadnym innym filmie zło
nie jest przedstawione tak dobitnie i w tak okrutnej postaci.
Niektóre sceny dosłownie mrożą krew w żyłach, a akcja jest
poprowadzona wręcz wzorowo. Samo zakończenie uważam natomiast za
jeden z najlepszych finałów w historii kina – po pierwszym
seansie zostało mi w głowie na bardzo długo. Kto jeszcze nie
oglądał, niech czym prędzej nadrobi zaległości.
4. W
imię ojca (1993)
Kiedy odpaliłem film po raz pierwszy, a z głośników
bezkompromisowo zaatakowały mnie niesamowite dźwięki bębnów
utworu „In The Name of the Father” w wykonaniu Bono i
Gavina Friday, od razu wiedziałem, że to będzie dobre kino. Jednak
chyba nie spodziewałem się, że aż tak dobre. Jim Sheridan wziął na tapet prawdziwą historię Gerry'ego Conlona, irlandzkiego młodzieńca, który wraz z
trzema przyjaciółmi został niesłużnie oskarżony i skazany za
podłożenie bomby w klubie Guilford, w wybuchu której zginęło
pięć osób, a sześćdziesiąt pięć zostało rannych. Władze
angielskie, chociaż wiedziały o niewinności „Czwórki z
Guilford”, nie miały skrupułów, aby całą czwórkę wsadzić
za kraty z wyrokiem dożywocia.
Co sprawia zatem, że dzieło reżysera z Zielonej Wyspy jest tak świetne? A
raczej kto? Odpowiedź jest prosta – najlepszy aktor wszech czasów,
Daniel Day-Lewis. Napisać, że po raz kolejny pokazał klasę, to nie napisać nic. Stwierdzić, że po raz kolejny genialnie wczuł się w
graną przez siebie postać, to nie stwierdzić nic. On w tym filmie
po prostu stał się Gerry'm Conlonem – nieustraszonym i nieugiętym
człowiekiem walczącym o wolność swoją i własnego ojca (bardzo
dobra rola Pete'a Postlethwaithe'a), który z czasem również
dołącza do niego w więziennej celi. Każdy gest Day-Lewisa, jego
mimika, wszelkie reakcje na bodźce zewnętrzne, pokazują, jakiego geniusza
mamy okazję oglądać na ekranie. Wielka szkoda, że w tym samym
roku za równie świetną rolę w „Filadelfii”, Oscarem
został uhonorowany Tom Hanks, gdyż nie byłoby niczym
niesprawiedliwym, gdyby obaj aktorzy otrzymali wówczas po statuetce.
3.
Terminator 2: Dzień sądu (1991)
Chyba
tylko seanse klasycznej trylogii „Gwiezdnych Wojen” oraz „Indiany Jonesa” wspominam z większym sentymentem, niż
niekończące się projekcje drugiej części arcydzieła Jamesa
Camerona. Druga część historii o cybernetycznym wojowniku z
przyszłości (w roli głównej nie kto inny, jak sam Arnold
Schwarzenneger), wysłanym do roku 1995, aby uchronić przywódcę
ruchu oporu w wojnie z maszynami w roku 2029, Johna Connora, będącego
celem innego mordercy nie-człowieka – również wysłanego z
przyszłości, diabolicznego T-1000. Wiele razy spotkałem się z
sytuacją, kiedy osoba sceptycznie nastawiona do „kolejnego
filmu o elektronicznym mordercy i wybuchach”, po seansie
stwierdzała, że był to naprawdę dobry film i nie spodziewała się
tak wysokiego poziomu. No właśnie, „Terminator 2: Judgment
Day” do dziś pozostaje, jak dla mnie, niedoścignionym wzorem,
jeśli chodzi o kino akcji z elementami science-fiction. Dzieło
Camerona nie jest bowiem filmem, który ma za zadanie przedstawienie
potęgi efektów specjalnych (chociaż są one jak na rok 1991
genialne i okazały się wielkim przełomem, jeśli chodzi o ten
aspekt tworzenia filmów), zadaje on bowiem bardzo ciekawe pytania i
zmusza do konkretnych, egzystencjalnych przemyśleń. Tak, jak zwykle nie płaczę na filmach, tak
ostatnie sceny nieraz sprawiły, że uroniłem łezkę. I to na
filmie, gdzie głównym bohaterem nie jest istota ludzka! To tylko
świadczy jak świetną robotę wykonał Cameron oraz kompozytor
muzyki oryginalnej, Brad Fiedel. Motyw przewodni z „Terminatora
2” za każdym razem powoduje u mnie ciarki na plecach.
Aha,
jeszcze jedna ważna sprawa – zapomnijcie o beznadziejnych
kontynuacjach. Prawdziwy „Terminator” to tylko dwie części.
Pierwsza, z roku 1984 i „Dzień Sądu” właśnie.
2.
Chłopcy z ferajny (1990)
Chociaż
uwielbiam pierwszą część „Ojca Chrzestnego” i znajduje
się ona w ścisłej czołówce moich ulubionych filmów, to do dziś
uważam i zdania raczej nie zmienię, że najlepszym filmem
gangsterskim, jaki kiedykolwiek powstał, są właśnie „Chłopcy
z ferajny”. Pozwolę sobie powtrórzyć słowa, które już
napisałem o tym filmie w przeszłości: Martin
Scorsese, reżyser filmu, zaprezentował życie mafii bez dodawania
jakichkolwiek upiększeń i zrezygnował ze sztucznej gloryfikacji
świata przestępczego. W pewien sposób potwierdził to, co 18 lat
wcześniej pokazał Coppola, który zdemitologizował obraz
gangstera, jednak tutaj zrobił to w sposób znacznie bardziej
brutalny i dosadny. Nie spotkamy u niego „zabijaków-robotów”,
których nie tknie żadna kula – każdy może zginąć tego samego
dnia z rąk rzekomego przyjaciela, z którym jeszcze rano jadł
śniadanie. Dodając do świetnej fabuły kapitalne aktorstwo (Ray
Liotta, Robert De Niro i grający życiową rolę, nagrodzony Oscarem
Joe Pesci) oraz wciągającą, dynamiczną narrację, otrzymujemy
produkt typowy dla Marty'ego, jednak w tym przypadku flagowy i po
dziś dzień niedościgniony.
Uwaga!
Filmu nie polecam ludziom wrażliwym na krew i ludzką krzywdę,
ukazaną na ekranie w dość realistyczny sposób.
1. Pulp Fiction (1994)
Zwycięzca
mógł być tylko jeden. Magnum opus Quentina Tarantino, kopalnia
cytatów, legendarnych scen i postaci, fenomen kulturowy, społeczny
i socjologiczny. Najlepsza czarna komedia w historii kina, genialny
pastisz filmów gangsterskich, kino dialogu, kadru i obrazu. Do tego
nowatorskie, jak na rok 1994, zaburzenie chronologii wydarzeń,
fantastyczne role Johna Travolty, Samuela L. Jacksona, Umy Thurman i Bruce'a
Willisa i niezwykle ciekawe przemyślenia ukryte pod płaszczykiem
rzekomo głupich dyskusji o niczym. O tym filmie napisano już
wszystko, a sam Tarantino chyba nie spodziewał się, że jego drugie
dzieło w karierze osiągnie taki sukces i dwadzieścia pięć lat po
premierze nie zestarzeje się ani trochę, a jego kult będzie się
tylko pogłębiał. Kto jednak myśli, że jest to film-wydmuszka (a
takie zarzuty słyszę dość często), niech szybko zrobi sobie
powtórkę i posłucha, o czym mówi Jules Winfield zaraz po akcji
odbicia walizki z mieszkania trzech młodych kanciarzy, zajadających cheesburgery z Big Kahuna Burger. Dziękuję,
dobranoc.
Specjalne wyróżnienia:
Król
Lew (1994)
Chociaż
ranking obejmuje jedynie filmy fabularne, nie mogłem nie wspomnieć
o najlepszej animacji w historii kina. Nie ma chyba drugiego, obok „Titanica” (notabene również wyprodukowanego w latach 90.), dzieła,
na którego projekcjach zużyto by tyle chusteczek. Na „Królu Lwie” naprawdę ciężko się nie wzruszyć. Historia, która sprawia wrażenie wyjętej spod pióra samego Williama Szekspira, jest prosta, ale tak dobitna i tak bardzo chwytająca za serce, że nie da się przejść obok tego cuda
obojętnie. Sceny piękne przeplatają się ze wzruszającymi,
smutnymi, a nawet przerażającymi, ale przesłanie największego arcydzieła studia Walt Disney Pictures jest jasne – nie martw się i zawsze pamiętaj, kim
jesteś i co dobrego możesz odnaleźć w samym sobie.
Toy
Story (1995)
Pierwsza
animacja w historii kina wykonana w całości przy użyciu techniki
komputerowej. Kamień milowy kinematografii, wielki debiut studia
Pixar i genialna zabawa w trakcie seansu. Któż po projekcji filmu
nie zastanawiał się, co robią jego zabawki po wyjściu z pokoju? I
któż nie chciał mieć w swojej kolekcji Chudego, Buzza lub
Cienkiego? Tak właśnie zdobywa się uznanie wśród najmłodszych,
ale także i tych starszych – zagląda się do ich wyobraźni.
I w ten sposób dobiegliśmy do końca. A jak to wygląda u Was? Macie swoje TOP 10 z tego niesamowitego okresu? Zapraszam do
komentowania i wpisywania swoich zestawień!
Pozdrawiam,
Daniel Wu., AKA Bzdur Stejk