niedziela, 5 marca 2017

Komu O$cara, komu?

Źródło: http://oli.redblog.gp24.pl
Chociaż od 89 ceremonii wręczenia Oscarów minął już tydzień, a emocje związane z tą wciąż najbardziej prestiżową coroczną galą w świecie Hollywood nieco opadły, to i tak parę słów na temat tego, co działo się w ubiegłą niedzielę, można jeszcze napisać. Zwłaszcza, że z kilku powodów to rozdanie przeszło do historii. Szkoda tylko, że niekoniecznie pozytywnych.
Nie oszukujmy się – chociaż Oscar to wciąż wielkie marzenie niejednego aktora czy reżysera, wartość tej nagrody w ostatnich latach mocno się zdewaluowała. Odnoszę wrażenie, że co roku wiele wyróżnień trafia do niewłaściwych osób, a kryterium nagradzania nie jest faktyczna wartość konkretnego filmu, lecz jego odpowiednia, a nawet modna w danym okresie tematyka. Nie od dziś zresztą mówi się, że wiele produkcji jest zrobionych "typowo pod Oscary". O ile statuetki w kategoriach aktorskich czy technicznych zwykle otrzymują osoby, które faktycznie na to zapracowały (chociaż i tu zdarzają się wpadki), to już najważniejsza nagroda roku, czyli "najlepszy film" z nie do końca przeze mnie zrozumiałych powodów wielokrotnie trafia do producentów, którzy wcale na to nie zasłużyli. W XXI wieku Oscara w najważniejszej kategorii otrzymały chociażby takie produkcje, jak holly-bollywoodzka bajeczka "Slumdog. Milioner z ulicy", przeciętne "Miasto gniewu", średni "The Hurt Locker. W pułapce wojny", arcynudna "Operacja Argo", czy mimo wszystko dobry, ale znacznie słabszy od swoich konkurentów, poruszający zawsze modną tematykę "Zniewolony". Jakby tego było mało, po ubiegłorocznej gali podniosło się wielkie larum, jakoby to Hollywood dyskryminowało artystów czarnoskórych, w wyniku czego powstała nawet specjalna akcja #oscarssowhite, która miała teoretycznie na celu uwypuklić ten problem, jednak w rzeczywistości wymusić jak największą ilość nominacji i nagród dla wykonawców o innym kolorze skóry niż biały. Panie i Panowie protestujący – Wasze błagania zostały wysłuchane. Ale po kolei:
W tym roku do najważniejszej nagrody nominowano dziewięć filmów:
1. Nostalgiczny musical "La La Land", który po drodze zdobywał wszystkie możliwe nagrody i typowano go nawet do pobicia rekordu wszech czasów, jeśli chodzi o zdobycie wyróżnień w jednym rozdaniu,
2. Kameralny, ale sprawnie wyreżyserowany, słodko-gorzki dramat "Manchester by the Sea" ze świetną rolą Casey'a Afflecka,
3. Również kameralny, ale dość nudny dramat obyczajowy "Moonlight", pokazujący życie czarnoskórego homoseksualisty, dorastającego w dzielnicy zdominowanej przez narkotyki,
4. Świetny powrót Mela Gibsona w postaci jednego z najlepszych filmów wojennych XXI wieku – "Przełęcz ocalonych",
5. Niezwykle ambitne sci-fi "Nowy początek" w reżyserii jednego z najciekawszych reżyserów ostatnich lat, Dennisa Villeneuve'a,
6. Klimatyczne "Aż do piekła", przypominające nieco nagrodzone dekadę temu "To nie jest kraj dla starych ludzi",
7. Ambitne "Fences" w reżyserii Denzela Washingtona, przedstawiające problem segregacji rasowej,
8. Poprawne "Ukryte działania", opowiadające o życiu trzech Afroamerykanek, współpracujących z NASA przy misji wysłania człowieka w kosmos,
9. "Lion. Droga do domu", czyli historia porzuconego w dzieciństwie Hindusa.


Źródło: https://ciaranshea.files.wordpress.com

Już od pierwszego dnia nominacji pewien byłem jednej rzeczy – na pewno nie wygra mój faworyt. Gdyby ode mnie zależało, w czyje ręce powinna trafić nagroda za najlepszy film 2016 roku, statuetka powędrowałaby do twórców "Nowego początku" bądź "Przełęczy ocalonych". Obie produkcje zrobiły na mnie wielkie wrażenie, a oglądając je w kinie, nawet nie spoglądałem na zegarek. Były to filmy emocjonalne, świetnie zrobione, niegłupie i przede wszystkim angażujące widza w 100%. Ostatecznie po Oscarze otrzymały, ale w kategoriach... dźwiękowych. 
Mocno natomiast obawiałem się skuteczności akcji #oscarssowhite i to nie dlatego, że mam jakieś uprzedzenia do ludzi o innym odcieniu skóry (a zapewniam, że nie mam), ale ryzyka, iż w imię politycznej poprawności nagrody trafią nie do tych, którzy faktycznie na nie zasłużyli. W sam dzień rozdania czułem podskórnie, że wielki faworyt "La La Land" przegra w decydującej kategorii z którymś z tego typu filmów. Okazało się, że byłem w błędzie... ale tylko przez minutę. Tak jak i zresztą cały świat. Nie dość, że główną nagrodę otrzymał jeden z najsłabszych w stawce nominowanych obrazów, to w dodatku osoba odpowiedzialna za przekazywanie kopert popełniła katastrofalny błąd, który wyglądał niczym wyjęty ze słynnej sceny rozdania Oscarów w kultowej "Nagiej Broni: 33 i 1/3". Oto w kulminacyjnym momencie, kiedy emocje sięgały zenitu, a cały świat w napięciu czekał na ogłoszenie werdyktu, legendarna Faye Dunaway wyczytała z kartki trzymanej przez podejrzanie skonsternowanego Warrena Beatty'ego trzy słowa: "La La Land". Znajdujący się w wielkiej euforii twórcy już zdążyli odebrać statuetki, kiedy nagle na scenę wparował jeden z pracowników (?) Akademii, aby obwieścić całej kuli ziemskiej, że to nie musical Damiene'a Chazelle'a, lecz do bólu przeciętne "Moonlight" zostało wybrane najlepszym filmem 2016 roku. Okazało się bowiem, że Beatty otrzymał przed wejściem niewłaściwą kopertę, na której widniały dane... Emmy Stone, nagrodzonej chwilę wcześniej w kategorii "najlepsza aktorka pierwszoplanowa". Wstyd mieliśmy zatem podwójny, bo nie dość, że nagrodę otrzymał film niczym nie wyróżniający się, przeceniony i zrobiony wręcz typowo pod akcję #oscarssowhite (ok, "La La Land" też do arcydzieła daleko, ale tutaj chociaż reżyseria i sama strona techniczna prezentowała bardzo wysoki poziom), to oto wyśmiewająca się co chwilę z Donalda Trumpa świta snobów sama strzeliła sobie nawet nie w stopę, ale idealnie między oczy, popełniając szkolny błąd w najważniejszym momencie całej gali. Wolę nie myśleć, co czuły osoby odpowiedzialne za produkcję "La La Land", kiedy musiały zwrócić swoje statuetki...
Jeśli chodzi o inne kategorie (wszystkich wymieniać nie będę – do pełnej listy odsyłam na http://www.filmweb.pl/awards/Oscary/2017), wielkich skandali nie było, chociaż i tu można się czepiać. Mahershala Ali to rzeczywiście najjaśniejszy punkt "Moonlight", ale jego występ był dość krótki, a i z pewnością nie tak charakterny jak chociażby Michaela Shannona w "Zwierzętach nocy" (bezczelne pominięcie tego filmu w pozostałych kategoriach to dla mnie kolejna, zupełnie niezrozumiała decyzja wielkiego gremium), któremu zdecydowanie bardziej należała się statuetka za rolę drugoplanową. Viola Davis od kilku miesięcy miała Oscara w kieszeni, więc nie było tu żadnej niespodzianki, chociaż mnie osobiście ujęła Michelle Williams w "Manchester by the Sea", która spędzając ledwie kilka minut na ekranie (czyli nieco krócej niż M. Ali), wykorzystała je do maksimum, całkowicie skupiając na sobie uwagę widza. Emma Stone w "La La Land" zagrała chyba najlepiej w karierze i osobiście ta nagroda mi nie przeszkadza, za to niezwykle cieszę się z wyróżnienia Casey'a Afflecka, który w "Manchester by the Sea" wspiął się na wyżyny aktorstwa i pokazał, że mając na nazwisko Affleck można jednak grać naprawdę świetnie. W ogóle sam film uważam za mocno pokrzywdzony i jeżeli faktycznie Akademia miała w tym roku nagradzać obraz kameralny, to dzieło Kennetha Lonergana zdecydowanie bardziej zasłużyło na wyróżnienia aniżeli "Moonlight" (który z niezrozumiałych dla mnie powodów triumfował także w kategorii "najlepszy scenariusz adaptowany").

Prorocza scena z filmu "Naga Broń, 33 i 1/3", 1994, reż. P. Seagal

Pomimo tego, że jak co roku po rozdaniu Oscarów jestem poirytowany, przyszłoroczną jubileuszową edycję i tak będę oglądał. Pomimo tego, że mój faworyt zapewne po raz kolejny przegra, i tak będę śledził z wypiekami na twarzy informacje o nominacjach i sam będę bawił się w typowanie. Pomimo tego, że znów tematami przewodnimi na gali będą żarty z Donalda Trumpa, dziwne zachowania gwiazd a'la gęsie klaskanie Nicole Kidman czy kolejne niezrozumiałe decyzje Akademii, i tak obejrzę jak największą liczbę filmów, które zostaną nominowane, nawet jeśli ich jakość będzie wątpliwa. Za bardzo kocham kino i całą jego historię, żeby ot tak zrezygnować z wciąż dość ważnej części życia Hollywood. Nawet jeśli rzeczywiście obecnie liczy się popularność i modna tematyka niż faktyczna wartość danego filmu.
Pozdrawiam,
Daniel Wu., AKA Bzdur Stejk