Stało się.
Oto jeden z najsłynniejszych zespołów w historii muzyki wydał
swoją dziesiątą (jeżeli nie liczyć wydawnictw typu Garage Inc.
czy S&M) studyjną płytę. Jak na trzydzieści pięć lat
działalności, to niezbyt dużo, łatwo można bowiem policzyć, że
czwórka z San Francisco świeży materiał wydaje średnio raz na
trzy i pół roku, a tym razem postanowiła pobić rekord i na nowy
krążek kazała czekać fanom aż osiem wiosen. Czy Metallica, bo to
o niej oczywiście mowa, wypuszczając album o niezbyt zachęcającej
nazwie „Hardwired... To Self-Destruct", zdołała utrzymać
się na powierzchni?
Przyznam się bez bicia – druga połowa moich nastoletnich lat upłynęła
pod znakiem muzyki tego zespołu. Wraz z kolegą z ławki w liceum
zasłuchiwaliśmy się w płytach Mety w nieskończoność, znając
większość riffów, solówek i tekstów na pamięć. Podobnie jak znakomita część fanów na całym świecie, za najlepszy okres ich
twórczości uważaliśmy pierwsze pięć płyt („Kill'em All",
„Ride the Lightning”, „Master of Puppets”, „...and Justice
for All” i „Metallica”, potocznie znana jako „Black Album”),
jednak do powszechnie mniej lubianych „Load” i „Reload”
podchodziliśmy z szacunkiem i zawsze coś dla siebie znaleźliśmy –
bądź co bądź, jest to naprawdę solidny materiał hard-rockowy.
Jedynie „St. Anger” uważaliśmy za pomyłkę, chociaż i tu nie
było aż tak tragicznie, ze dwa-trzy kawałki dało się
przesłuchać po kilka razy. Po drodze wpadło jeszcze solidne "Death
Magnetic" i tak doszliśmy do roku 2016.
Po tylu latach, kiedy motyle już dawno uleciały z brzucha, a emocje związane z
poznawaniem czegoś nowego również opadły, mogę stwierdzić, że
Metallica to zespół niezwykle specyficzny, nie bez powodu budzący
wręcz skrajne emocje. Z jednej strony można natrafić na prawdziwą
armię fanatyków, dla której każdy gest Hetfielda i spółki to
święto, za którego skrytykowanie trafi się z miejsca na sąd
ostateczny, z drugiej – istnieje prawdziwa masa osób, która
wytyka kapeli równie wielką masę minusów, które mają sugerować,
jakobyśmy mieli do czynienia z najbardziej przereklamowanym
bandem wszech czasów; a to komercja, a to śmierć Cliffa Burtona w
1986 r., która obdarła ich z kreatywności, a to walki Ulricha (którego, przy okazji, od lat określa się
najgorszym perkusistą w show-biznesie) z
Napsterem w latach 90-tych, a to słaba forma wokalna
Hetfielda na występach live i takaż Kirka Hammetta (a w zasadzie
Wahmetta – gitarzyści zrozumieją, o co chodzi), sztuczna zmiana
wizerunku w latach dziewięćdziesiątych i jeszcze bardziej sztuczne
zapowiadanie powrotu do korzeni ostatnimi czasy itp. itd. etc.
Przyznam, że sporo w tym racji, jednego jednak nie można im odjąć
– jest to nadal aktywna grupa, która wciąż posiada ogromne
pokłady energii, daje znakomite koncerty na żywo, gdzie zawsze może
liczyć na komplet widzów, i przede wszystkim cały czas
istnieje. No dobra, miało być o nowej płycie, więc będzie o
płycie.
Trzeba
przyznać, że panowie z San Francisco postanowili nieco rozpieścić
swoich fanów, dając im tym razem aż dwa krążki ze swoją muzyką.
Czy było to zasadne, jeszcze się okaże; niemniej w sklepach można
nabyć także edycję trzypłytową, wzbogaconą o jeden bonusowy
numer, parę coverów oraz nagrań na żywo. Sama okładka szału nie
robi – co gorsza, niektórym może przypominać koszmarka „Lulu”,
wydanego pięć lat temu przy okazji współpracy z Lou Reedem, o
którym dla własnego spokoju nawet nie będę wspominał. Wiadomo
jednak, że po okładce się nie ocenia, to zawartość ma świadczyć
o poziomie najnowszego wydawnictwa.
A poziom
zły nie jest – można powiedzieć, że Metallica postanowiła nas
zabrać na swego rodzaju podróż przez cały okres ich twórczości.
Otwierające krążek „Hardwired” (pierwszy singiel z płyty) to
szybka, mocna i brutalna thrashowa sieczka, na myśl przywodząca
utwory z debiutanckiego „Kill'em All”, pełni też swoistą
kontynuację ostatniego utworu na „Death Magnetic” – „My
Apocalypse”. Tekst do zbyt ambitnych nie należy, jednak fanów
starej Mety powinna zadowolić przede wszystkim warstwa muzyczna.
Ciekaw jestem tylko, jak Lars zagra to na koncertach, bo to, że nie
wyrobi tempa, jest więcej niż pewne, a z metronomem to ten pan
raczej nigdy się nie lubił.
Utwór
numer dwa – „Atlas, Rise!” to trzeci singiel, jaki został
wypuszczony przed oficjalną premierą. Jest to utwór bardzo
solidny, powiedziałbym nawet, że jeden z najlepszych na płycie,
jednak ja tu w refrenie oraz części instrumentalnej (ok. 4:30)
słyszę Iron Maiden! Gdybym poznał ten utwór w wersji bez wokalu
Hetfielda, mógłbym przysiąc, że jest to numer w części napisany
przez Steve'a Harrisa i spółkę. Może był to celowy „tribute”
w stronę Maidenów, ja jednak przy pierwszym odsłuchaniu byłem
dość skonsternowany.
Numer
trzeci, „Now That We're Dead”, okazał się póki co moim
ulubionym. Naprawdę zacnie wypada riffowy wstęp a'la utwory z
Czarnego Albumu, połączony z bardzo ciekawym patentem perkusyjnym
(!) – nie wiem, czy ktoś zagrał to za Ulricha, ale ta
„wtryniająca się” podwójna stopa zaiste brzmi nieźle!
Wokal Hetfielda brzmi tu jak wyjęty z czasów nagrywania Load i
Reload, nawet jego charakterystyczne zaśpiewy przenoszą nas o 20
lat wstecz i przypominają chociażby „Until It Sleeps”.
Refren wpada w ucho, zostaje w głowie po przesłuchaniu, solo
Hammetta spokojnie mogłoby znaleźć się na Black Album, a sam
utwór jako całość nie nuży. Dobra robota, panowie!
„Moth
Into Flame” czyli numer cztery, to także singiel numer dwa z tejże
płyty. Wstęp łudząco przypomina utwory z „Death Magnetic”,
więc podejrzewam, że był nagrywany dość dawno. Tak naprawdę
całość cały czas coś tu „przypomina”, z wyjątkiem refrenu;
duet wokalny Hetfield – Trujillo wypada zaskakująco dobrze i aż
chce się z nimi wspólnie śpiewać. Delikatnie jednak mówiąc, nie
szaleję za tym utworem – chyba pierwszy raz na tej płycie można
poczuć, że numer został na siłę wydłużony. Cztery i pół
minuty absolutnie by wystarczyło.
Numer pięć,
„Dream No More” to z kolei znów wycieczka w przeszłość o
ponad dwadzieścia lat. Wstęp brzmi niczym riff wyjęty z płyty
„...and Justice For All”, a przepuszczony przez efekt wokal
Hetfielda to z kolei „Reload” jak żywy. Skojarzyło mi się z
„Where The Wild Things Are” z tegoż właśnie albumu. Utwór
jako całość jest ciężki, utrzymany w średnim tempie i przez
cały czas ewidentnie próbuje przenieść nas w czasie. Dla mnie
osobiście jest to całkiem miła wycieczka, jednak ponownie mam
zastrzeżenia co do długości – znów odjąłbym minutę i byłoby
cacy.
Utwór zamykający pierwsze CD, czyli „Halo On Fire” to
bardzo ciekawe połączenie riffowania a'la „Death Magnetic” oraz
ponownie utworów z czasów „Load” i „Reload”. W zwrotce po
raz pierwszy słyszymy gitary w barwie czystej, a Hetfield znów
przeniósł nam się w czasie o przynajmniej dwadzieścia lat. Refren
to z kolei chyba jeden z najlepszych momentów na całej płycie.
Jest ciężki i dynamiczny, świetnie wpada w ucho, w tle pięknie
grają gitary, a wokalna ekspresja Jamesa może się podobać.
Słychać tu momentami mały „tribute” dla samego Black Sabbath.
Przesłuchanie
krążka numer jeden idzie dość szybko. Zdarzają się chwilowe
dłużyzny, jednak same utwory są zapamiętywalne i widać, że
panowie przyłożyli się do roboty. Czy jednak to samo mogę
powiedzieć o CD numer 2? „Confusion”, czyli numer otwierający,
jak sama nazwa wskazuje, mówi o zakłopotaniu i w takie same
zakłopotanie wprowadza. Kawałek jest nagrany poprawnie, ponownie
fajnie brzmią partie wspólnie śpiewane przez Jamesa i Roberta, ale
jako całość nie porywa. Riff, chociaż mocny, tym razem nie wpada
aż tak w ucho, a zastosowane tu patenty znów „coś przypominają”.
Że już nie wspomnę o przynajmniej dwóch minutach muzyki za dużo.
Trochę na myśl przychodzą zapełniacze z „Load” i „Reload”.
„Manunkind”,
numer dwa, to chyba najciekawiej rozpoczynający się utwór na całym
albumie. Od razu przypomina się „My Friend of Misery”, ale także
charakterystyczne basowe wstępy Steve'a Harrisa z Iron Maiden wraz z
prowadzącym z nim dialog Dave'm Murray'em. Po chwili jednak, gdy
klimat się zmienia i przełączamy tryb na „metal”, znów
jest... nudno. Kawałek mocno przypomina „The Judas Kiss” z
poprzedniej płyty, zwłaszcza w refrenie. Chociaż panowie starali
się nagrać coś ciekawego, w tym właśnie momencie słuchacz może
zacząć się niecierpliwić. A to dopiero ósmy z dwunastu utworów
na całym albumie.
„Here
Comes Revenge” zaczyna się ciekawie – słychać tu „...and
Justice For All”, później mamy typowe przejścia
charakterystyczne dla Metalliki, zwrotkę w stylu „Death Load
Magnetic” i wyjątkowo słaby refren. Chciałbym napisać o tym
kawałku naprawdę coś pozytywnego, może gdyby został
umiejscowiony na płycie wcześniej, jego odbiór byłby nieco
lepszy, jednak po blisko godzinie słuchania, aż chciałoby się
żeby z głośników poleciała jakaś ballada albo chociażby utwór
instrumentalny (jeden motyw mocno zresztą przypomina tu „Suicide &
Redemption” z poprzedniego albumu), a nie znów to samo. Za co ta
zemsta, panowie?
Numer
cztery (albo dziesięć), „Am I Savage?” znów daje nadzieję
naprawdę ciekawym wstępem w stylu Iron Maiden. Następujący po nim
riff jest solidny, zwrotka to znów klimaty a'la „Load-Reload”
(Hetfield chyba dużo słuchał tych krążków w trakcie
nagrywania), ale na szczęście pozytywnie zaskakuje refren. Przez
chwilę brzmi nawet jak Dream Theater (!) na „Train of Thought”,
a wykrzykiwane przez Jamesa „Am I savage?” zostaje w głowie.
Chociaż kawałek znów jest przynajmniej o minutę za długi, daje
nadzieję, że może jeszcze nie będzie tak źle?
„Murder One”
wydaje się odpowiadać na to pytanie twierdząco. Wstęp jest
naprawdę rewelacyjny – spokojnie mógłby znaleźć się na
„...and Justice For All”. Riff daje radę, jest ciężki, ale też
prosty i nieprzekombinowany, a Hetfield tym razem bardziej przypomina
Jamesa już z XXI wieku, chociaż nadal wzorującego się na latach
90. Instrumentalna połowa również powinna się podobać. Gitarowe
motywy wpadają w ucho, a solówka Hammetta jest wyrazista i przede
wszystkim ma odpowiednią długość (chyba realizator w porę
wyłączył mu jego wah-wah). Tego kawałka zapychaczem już nie
nazwę.
Kiedy
wydaje się, że dostaliśmy już wszystko, czego mogliśmy się
spodziewać, nagle na sam koniec otrzymujemy prawdziwą bombę. „Spit
Out The Bone” to potężna thrashowa jatka, która od razu
przywodzi na myśl nieśmiertelne „Damage Inc.” z „Master of
Puppets”, czy „Blackened” albo „Dyer's Eve' z „...and
Justice for All”. Ja się pytam – dlaczego tak późno? Rozumiem,
że w ten sposób panowie w pewien sposób oddali hołd samym sobie,
umieszczając na samym końcu takiego hardkora, ale co poniektórzy
mogą już do tego momentu zwyczajnie nie dotrwać. Sam utwór na
pewno zadowoli najbardziej zagorzałych fanów i jeżeli do tej pory
nie podobało się im na tym albumie nic, „Spit Out The Bone”
będzie pozytywnym wyjątkiem. Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie
wbił szpilki pewnemu duńskiemu perkusiście. Panie Lars – powiedz
nam, jak zamierzasz odtworzyć to na żywo w tempie? No tak, pewnie
reszta się nad Tobą zlituje i w ogóle tego grać nie będziecie...
Czy Ci panowie są jeszcze w stanie czymś nas zaskoczyć? Od lewej: Kirk Hammett, Lars Ulrich, Robert Trujillo, James Hetfield. Źródło: www.metalinjection.net |
„Hardwired...
To Self-Destruct” to całkiem porządna pozycja na rynku ciężkich
brzmień. Jednak fakt, że jest to twórczość tak legendarnego
zespołu, jak Metallica, od razu każe patrzeć na siebie bardziej
krytycznym okiem. Mamy tu naprawdę dobre momenty – większość CD
1 nadaje się do wielokrotnego słuchania i chociaż nie jest niczym
rewolucyjnym w świecie ciężkich brzmień, wielu słuchaczy tego
typu klimatów zadowoli. Końcówka krążka drugiego to także kawał
solidnego mięcha, a ostatnie minuty to naprawdę niesamowita
kanonada i miód na uszy fanów „prawdziwej Metalliki”. Gdyby
jednak zależało to tylko ode mnie, wyrzuciłbym z albumu utwory nr
1, 2, 3 i 4 z CD 2, a „Murder One” i „Split Out The Bone”
umieścił na CD 1, i w ten sposób otrzymalibyśmy jeden spójny i
naprawdę dobry, a nawet bardzo album. Pokusiłbym się o
stwierdzenie, że wówczas mógłby on konkurować z najlepszymi
dokonaniami Metalliki z lat osiemdziesiątych. Na tę chwilę oceniam
go minimalnie wyżej niż „Death Magnetic” i fanom Hetfielda i
spółki oczywiście polecam – być może po wielokrotnym
przesłuchaniu odkryjecie na nim coś nowego, a utwory które mi nie
przypadły do gustu, Wam się akurat spodobają.
Pozdrawiam,
Daniel Wu., AKA Bzdur Stejk
Daniel Wu., AKA Bzdur Stejk