piątek, 25 listopada 2016

Samodestrukcja czy samozadowolenie?


Stało się. Oto jeden z najsłynniejszych zespołów w historii muzyki wydał swoją dziesiątą (jeżeli nie liczyć wydawnictw typu Garage Inc. czy S&M) studyjną płytę. Jak na trzydzieści pięć lat działalności, to niezbyt dużo, łatwo można bowiem policzyć, że czwórka z San Francisco świeży materiał wydaje średnio raz na trzy i pół roku, a tym razem postanowiła pobić rekord i na nowy krążek kazała czekać fanom aż osiem wiosen. Czy Metallica, bo to o niej oczywiście mowa, wypuszczając album o niezbyt zachęcającej nazwie „Hardwired... To Self-Destruct", zdołała utrzymać się na powierzchni?
Przyznam się bez bicia – druga połowa moich nastoletnich lat upłynęła pod znakiem muzyki tego zespołu. Wraz z kolegą z ławki w liceum zasłuchiwaliśmy się w płytach Mety w nieskończoność, znając większość riffów, solówek i tekstów na pamięć. Podobnie jak znakomita część fanów na całym świecie, za najlepszy okres ich twórczości uważaliśmy pierwsze pięć płyt („Kill'em All", „Ride the Lightning”, „Master of Puppets”, „...and Justice for All” i „Metallica”, potocznie znana jako „Black Album”), jednak do powszechnie mniej lubianych „Load” i „Reload” podchodziliśmy z szacunkiem i zawsze coś dla siebie znaleźliśmy – bądź co bądź, jest to naprawdę solidny materiał hard-rockowy. Jedynie „St. Anger” uważaliśmy za pomyłkę, chociaż i tu nie było aż tak tragicznie, ze dwa-trzy kawałki dało się przesłuchać po kilka razy. Po drodze wpadło jeszcze solidne "Death Magnetic" i tak doszliśmy do roku 2016.
Po tylu latach, kiedy motyle już dawno uleciały z brzucha, a emocje związane z poznawaniem czegoś nowego również opadły, mogę stwierdzić, że Metallica to zespół niezwykle specyficzny, nie bez powodu budzący wręcz skrajne emocje. Z jednej strony można natrafić na prawdziwą armię fanatyków, dla której każdy gest Hetfielda i spółki to święto, za którego skrytykowanie trafi się z miejsca na sąd ostateczny, z drugiej – istnieje prawdziwa masa osób, która wytyka kapeli równie wielką masę minusów, które mają sugerować, jakobyśmy mieli do czynienia z najbardziej przereklamowanym bandem wszech czasów; a to komercja, a to śmierć Cliffa Burtona w 1986 r., która obdarła ich z kreatywności, a to walki Ulricha (którego, przy okazji, od lat określa się najgorszym perkusistą w show-biznesie) z Napsterem w latach 90-tych, a to słaba forma wokalna Hetfielda na występach live i takaż Kirka Hammetta (a w zasadzie Wahmetta – gitarzyści zrozumieją, o co chodzi), sztuczna zmiana wizerunku w latach dziewięćdziesiątych i jeszcze bardziej sztuczne zapowiadanie powrotu do korzeni ostatnimi czasy itp. itd. etc. Przyznam, że sporo w tym racji, jednego jednak nie można im odjąć – jest to nadal aktywna grupa, która wciąż posiada ogromne pokłady energii, daje znakomite koncerty na żywo, gdzie zawsze może liczyć na komplet widzów, i przede wszystkim cały czas istnieje. No dobra, miało być o nowej płycie, więc będzie o płycie.


Trzeba przyznać, że panowie z San Francisco postanowili nieco rozpieścić swoich fanów, dając im tym razem aż dwa krążki ze swoją muzyką. Czy było to zasadne, jeszcze się okaże; niemniej w sklepach można nabyć także edycję trzypłytową, wzbogaconą o jeden bonusowy numer, parę coverów oraz nagrań na żywo. Sama okładka szału nie robi – co gorsza, niektórym może przypominać koszmarka „Lulu”, wydanego pięć lat temu przy okazji współpracy z Lou Reedem, o którym dla własnego spokoju nawet nie będę wspominał. Wiadomo jednak, że po okładce się nie ocenia, to zawartość ma świadczyć o poziomie najnowszego wydawnictwa.
A poziom zły nie jest – można powiedzieć, że Metallica postanowiła nas zabrać na swego rodzaju podróż przez cały okres ich twórczości. Otwierające krążek „Hardwired” (pierwszy singiel z płyty) to szybka, mocna i brutalna thrashowa sieczka, na myśl przywodząca utwory z debiutanckiego „Kill'em All”, pełni też swoistą kontynuację ostatniego utworu na „Death Magnetic” – „My Apocalypse”. Tekst do zbyt ambitnych nie należy, jednak fanów starej Mety powinna zadowolić przede wszystkim warstwa muzyczna. Ciekaw jestem tylko, jak Lars zagra to na koncertach, bo to, że nie wyrobi tempa, jest więcej niż pewne, a z metronomem to ten pan raczej nigdy się nie lubił.
Utwór numer dwa – „Atlas, Rise!” to trzeci singiel, jaki został wypuszczony przed oficjalną premierą. Jest to utwór bardzo solidny, powiedziałbym nawet, że jeden z najlepszych na płycie, jednak ja tu w refrenie oraz części instrumentalnej (ok. 4:30) słyszę Iron Maiden! Gdybym poznał ten utwór w wersji bez wokalu Hetfielda, mógłbym przysiąc, że jest to numer w części napisany przez Steve'a Harrisa i spółkę. Może był to celowy „tribute” w stronę Maidenów, ja jednak przy pierwszym odsłuchaniu byłem dość skonsternowany.
Numer trzeci, „Now That We're Dead”, okazał się póki co moim ulubionym. Naprawdę zacnie wypada riffowy wstęp a'la utwory z Czarnego Albumu, połączony z bardzo ciekawym patentem perkusyjnym (!) – nie wiem, czy ktoś zagrał to za Ulricha, ale ta „wtryniająca się” podwójna stopa zaiste brzmi nieźle! Wokal Hetfielda brzmi tu jak wyjęty z czasów nagrywania Load i Reload, nawet jego charakterystyczne zaśpiewy przenoszą nas o 20 lat wstecz i przypominają chociażby  „Until It Sleeps”. Refren wpada w ucho, zostaje w głowie po przesłuchaniu, solo Hammetta spokojnie mogłoby znaleźć się na Black Album, a sam utwór jako całość nie nuży. Dobra robota, panowie!
„Moth Into Flame” czyli numer cztery, to także singiel numer dwa z tejże płyty. Wstęp łudząco przypomina utwory z „Death Magnetic”, więc podejrzewam, że był nagrywany dość dawno. Tak naprawdę całość cały czas coś tu „przypomina”, z wyjątkiem refrenu; duet wokalny Hetfield – Trujillo wypada zaskakująco dobrze i aż chce się z nimi wspólnie śpiewać. Delikatnie jednak mówiąc, nie szaleję za tym utworem – chyba pierwszy raz na tej płycie można poczuć, że numer został na siłę wydłużony. Cztery i pół minuty absolutnie by wystarczyło.
Numer pięć, „Dream No More” to z kolei znów wycieczka w przeszłość o ponad dwadzieścia lat. Wstęp brzmi niczym riff wyjęty z płyty „...and Justice For All”, a przepuszczony przez efekt wokal Hetfielda to z kolei „Reload” jak żywy. Skojarzyło mi się z „Where The Wild Things Are” z tegoż właśnie albumu. Utwór jako całość jest ciężki, utrzymany w średnim tempie i przez cały czas ewidentnie próbuje przenieść nas w czasie. Dla mnie osobiście jest to całkiem miła wycieczka, jednak ponownie mam zastrzeżenia co do długości – znów odjąłbym minutę i byłoby cacy.
Utwór zamykający pierwsze CD, czyli „Halo On Fire” to bardzo ciekawe połączenie riffowania a'la „Death Magnetic” oraz ponownie utworów z czasów „Load” i „Reload”. W zwrotce po raz pierwszy słyszymy gitary w barwie czystej, a Hetfield znów przeniósł nam się w czasie o przynajmniej dwadzieścia lat. Refren to z kolei chyba jeden z najlepszych momentów na całej płycie. Jest ciężki i dynamiczny, świetnie wpada w ucho, w tle pięknie grają gitary, a wokalna ekspresja Jamesa może się podobać. Słychać tu momentami mały „tribute” dla samego Black Sabbath.


Przesłuchanie krążka numer jeden idzie dość szybko. Zdarzają się chwilowe dłużyzny, jednak same utwory są zapamiętywalne i widać, że panowie przyłożyli się do roboty. Czy jednak to samo mogę powiedzieć o CD numer 2? „Confusion”, czyli numer otwierający, jak sama nazwa wskazuje, mówi o zakłopotaniu i w takie same zakłopotanie wprowadza. Kawałek jest nagrany poprawnie, ponownie fajnie brzmią partie wspólnie śpiewane przez Jamesa i Roberta, ale jako całość nie porywa. Riff, chociaż mocny, tym razem nie wpada aż tak w ucho, a zastosowane tu patenty znów „coś przypominają”. Że już nie wspomnę o przynajmniej dwóch minutach muzyki za dużo. Trochę na myśl przychodzą zapełniacze z „Load” i „Reload”.
„Manunkind”, numer dwa, to chyba najciekawiej rozpoczynający się utwór na całym albumie. Od razu przypomina się „My Friend of Misery”, ale także charakterystyczne basowe wstępy Steve'a Harrisa z Iron Maiden wraz z prowadzącym z nim dialog Dave'm Murray'em. Po chwili jednak, gdy klimat się zmienia i przełączamy tryb na „metal”, znów jest... nudno. Kawałek mocno przypomina „The Judas Kiss” z poprzedniej płyty, zwłaszcza w refrenie. Chociaż panowie starali się nagrać coś ciekawego, w tym właśnie momencie słuchacz może zacząć się niecierpliwić. A to dopiero ósmy z dwunastu utworów na całym albumie.
„Here Comes Revenge” zaczyna się ciekawie – słychać tu „...and Justice For All”, później mamy typowe przejścia charakterystyczne dla Metalliki, zwrotkę w stylu „Death Load Magnetic” i wyjątkowo słaby refren. Chciałbym napisać o tym kawałku naprawdę coś pozytywnego, może gdyby został umiejscowiony na płycie wcześniej, jego odbiór byłby nieco lepszy, jednak po blisko godzinie słuchania, aż chciałoby się żeby z głośników poleciała jakaś ballada albo chociażby utwór instrumentalny (jeden motyw mocno zresztą przypomina tu „Suicide & Redemption” z poprzedniego albumu), a nie znów to samo. Za co ta zemsta, panowie?
Numer cztery (albo dziesięć), „Am I Savage?” znów daje nadzieję naprawdę ciekawym wstępem w stylu Iron Maiden. Następujący po nim riff jest solidny, zwrotka to znów klimaty a'la „Load-Reload” (Hetfield chyba dużo słuchał tych krążków w trakcie nagrywania), ale na szczęście pozytywnie zaskakuje refren. Przez chwilę brzmi nawet jak Dream Theater (!) na „Train of Thought”, a wykrzykiwane przez Jamesa „Am I savage?” zostaje w głowie. Chociaż kawałek znów jest przynajmniej o minutę za długi, daje nadzieję, że może jeszcze nie będzie tak źle?
„Murder One” wydaje się odpowiadać na to pytanie twierdząco. Wstęp jest naprawdę rewelacyjny – spokojnie mógłby znaleźć się na „...and Justice For All”. Riff daje radę, jest ciężki, ale też prosty i nieprzekombinowany, a Hetfield tym razem bardziej przypomina Jamesa już z XXI wieku, chociaż nadal wzorującego się na latach 90. Instrumentalna połowa również powinna się podobać. Gitarowe motywy wpadają w ucho, a solówka Hammetta jest wyrazista i przede wszystkim ma odpowiednią długość (chyba realizator w porę wyłączył mu jego wah-wah). Tego kawałka zapychaczem już nie nazwę.
Kiedy wydaje się, że dostaliśmy już wszystko, czego mogliśmy się spodziewać, nagle na sam koniec otrzymujemy prawdziwą bombę. „Spit Out The Bone” to potężna thrashowa jatka, która od razu przywodzi na myśl nieśmiertelne „Damage Inc.” z „Master of Puppets”, czy „Blackened” albo „Dyer's Eve' z „...and Justice for All”. Ja się pytam – dlaczego tak późno? Rozumiem, że w ten sposób panowie w pewien sposób oddali hołd samym sobie, umieszczając na samym końcu takiego hardkora, ale co poniektórzy mogą już do tego momentu zwyczajnie nie dotrwać. Sam utwór na pewno zadowoli najbardziej zagorzałych fanów i jeżeli do tej pory nie podobało się im na tym albumie nic, „Spit Out The Bone” będzie pozytywnym wyjątkiem. Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie wbił szpilki pewnemu duńskiemu perkusiście. Panie Lars – powiedz nam, jak zamierzasz odtworzyć to na żywo w tempie? No tak, pewnie reszta się nad Tobą zlituje i w ogóle tego grać nie będziecie...

Czy Ci panowie są jeszcze w stanie czymś nas zaskoczyć?
Od lewej: Kirk Hammett, Lars Ulrich, Robert Trujillo, James Hetfield.
Źródło: www.metalinjection.net
„Hardwired... To Self-Destruct” to całkiem porządna pozycja na rynku ciężkich brzmień. Jednak fakt, że jest to twórczość tak legendarnego zespołu, jak Metallica, od razu każe patrzeć na siebie bardziej krytycznym okiem. Mamy tu naprawdę dobre momenty – większość CD 1 nadaje się do wielokrotnego słuchania i chociaż nie jest niczym rewolucyjnym w świecie ciężkich brzmień, wielu słuchaczy tego typu klimatów zadowoli. Końcówka krążka drugiego to także kawał solidnego mięcha, a ostatnie minuty to naprawdę niesamowita kanonada i miód na uszy fanów „prawdziwej Metalliki”. Gdyby jednak zależało to tylko ode mnie, wyrzuciłbym z albumu utwory nr 1, 2, 3 i 4 z CD 2, a „Murder One” i „Split Out The Bone” umieścił na CD 1, i w ten sposób otrzymalibyśmy jeden spójny i naprawdę dobry, a nawet bardzo album. Pokusiłbym się o stwierdzenie, że wówczas mógłby on konkurować z najlepszymi dokonaniami Metalliki z lat osiemdziesiątych. Na tę chwilę oceniam go minimalnie wyżej niż „Death Magnetic” i fanom Hetfielda i spółki oczywiście polecam – być może po wielokrotnym przesłuchaniu odkryjecie na nim coś nowego, a utwory które mi nie przypadły do gustu, Wam się akurat spodobają.

Pozdrawiam,
Daniel Wu., AKA Bzdur Stejk

sobota, 12 listopada 2016

Jest dobrze!


Źródło: http://static.prsa.pl

Wczorajszy, czwarty już mecz eliminacji do mistrzostw świata w Rosji miał dać odpowiedź na kilka pytań: czy morale zawodników nie upadły w wyniku ostatniej afery alkoholowej? Czy selekcjoner Nawałka potrafi na nowo zebrać do kupy swoich podopiecznych i pomimo wielu przeciwności konsekwentnie iść do przodu? Czy Rumunia faktycznie jest najgroźniejszą drużyną w tej grupie? No i w końcu – czy czeka nas kolejny mecz pełen nerwów? Myślę, że spotkanie w Bukareszcie dało nam doskonały obraz obecnej sytuacji w kadrze, a my z nadzieją możemy patrzeć w następny rok. Ale po kolei:

1. O alkoholowych libacjach części naszej drużyny na poprzednim zgrupowaniu napisano w zasadzie wszystko; sam zresztą stworzyłem dość obszerną notkę na temat zasad, jakimi powinien kierować się piłkarz, kiedy reprezentuje nasz kraj na arenie międzynarodowej. Jak wiemy, selekcjoner Nawałka wraz z prezesem PZPN Zbigniewem Bońkiem stanowczo zapowiadali, że z balangowiczami się rozprawią i żadnej taryfy ulgowej nie będzie. Wielu chciało, aby poleciały głowy, a nazwiska imprezowiczów zostały oficjalnie podane do publicznej wiadomości, a tymczasem, jak widać, sprawa została rozwiązana polubownie i wyłącznie na szczeblu wewnętrznym. Możemy domyślać się jedynie sankcji, jakie zaaplikowano tym najbardziej zabawowym kadrowiczom (prawdopodobnie skończyło się na wysokich karach finansowych i naganach), trzeba jednak przyznać, że Adam Nawałka po raz kolejny udowodnił, że jest wysokiej klasy dżentelmenem, a publiczne pranie brudów nie leży w jego naturze. Nie dość, że nikogo oficjalnie nie potępił, to jeszcze dał drugą szansę tym, o których plotkowało się najwięcej w kontekście niewylewania za kołnierz, a ci nie dość, że zagrali tym razem znacznie lepiej, to w dodatku zasłużyli na wyróżnienie za naprawdę świetne zawody.

2. W nawiązaniu do opisanych powyżej problemów oraz poważnej kontuzji Arkadiusza Milika, wykluczającej snajpera Napoli przynajmniej do marcowych spotkań eliminacyjnych, wielu zadawało sobie pytanie jak będzie wyglądać nasza gra z przodu. Wielką bolączką gry naszej kadry w przeszłości była bowiem ogromna dziura, jaka tworzyła się między drugą linią a osamotnionym na szpicy Lewandowskim, który niejednokrotnie w przypływie frustracji cofał się do środka pola i sam próbował rozgrywać, nie mając przy tym godnego partnera do gry. Na pierwszy rzut oka zestawienie drugiej linii również nie napawało zbyt wielkim optymizmem – Krychowiak zupełnie wypadł z rytmu meczowego, Linetty to zawodnik o tyle zdolny, co wciąż niedoświadczony, Zieliński dobre mecze przeplata fatalnymi, a Grosicki i Błaszczykowski, choć zwykle gwarantują solidną grę na skrzydłach, to skuteczne odcięcie ich od podań do Lewandowskiego praktycznie niweluje naszą siłę ofensywną. A Rumuni to przecież solidna drużyna, co częściowo pokazali na Euro zwłaszcza w meczu otwarcia z Francją. Nawałka miał więc spory ból głowy, jednak w końcu przypomniał chyba sobie, jak wielki potencjał drzemie w drużynie, która przecież całkiem niedawno dopiero po rzutach karnych przegrała na Euro z późniejszym mistrzem.

3. Od początku losowania Rumuni byli przedstawiani jako nasz największy rywal do walki o pierwsze miejsce w grupie. Jako jedyni, oprócz nas, występowali na mistrzostwach Europy we Francji (gdzie jednak osiągnęli znacznie gorszy wyniki niż Biało-Czerwoni), w swoich szeregach mają zawodników grających w klubach ligi włoskiej i hiszpańskiej, a ich selekcjonerem jest od niedawna doświadczony niemiecki trener, Christoph Daum. Chociaż do wczorajszego spotkania zgromadzili zaledwie pięć punktów, mecz u siebie z największym rywalem w grupie miał być tym przełomowym. Życie jednak w brutalny sposób zweryfikowało marzenia Rumunów o osiągnięciu korzystnego rezultatu, a wszelkie obawy z naszej strony okazały się bezzasadne, chociaż nie obyło się bez nerwów, tym razem jednak mających swoje źródło głównie poza boiskiem.

4. Zarówno piłkarze rumuńscy, jak i ich kibice (a w zasadzie kibole), zostali chyba oszołomieni różnicą klas, jaka dzieliła obie drużyny od samego początku spotkania. Polacy spokojnie i bardzo pewnie konstruowali swoje akcje, podczas gdy zawodnicy w żółtych strojach wyraźnie postawili sobie za cel polowanie na kości naszych reprezentantów. Po tym, jak Grosicki niczym Maradona wywiódł w pole wespół z asekurującym go Lewandowskim pięciu obrońców drużyny przeciwnej i mocnym, efektownym strzałem otworzył wynik tego spotkania, wśród zawodników i kibiców rumuńskich dało się odczuć dużą frustrację. Na trybunach co chwilę słychać było odgłosy wybuchających petard, na boisku lądowały race, a gospodarze nie mogli pogodzić się ze swoją bezradnością, gdy raz po raz ich akcje w kapitalny sposób przerywali Piszczek i spółka. Prawemu obrońcy Borussii Dortmund za to spotkanie należy się szczególne wyróżnienie, gdyż dawno nie widziałem meczu, w którym ktoś tak skutecznie wybił grę z głowy swojemu rywalowi. Lewoskrzydłowy reprezentacji Rumunii i Anderlechtu Bruksela, niejaki Alexandru o wdzięcznym nazwisku Chipciu, wyglądał przy naszym asie jak mały, bezradny hipopotamek. Piszczek nie tylko mijał go z dziecięcą łatwością, dzięki czemu co rusz inicjował akcje ofensywne, ale kilkakrotnie w sposób absolutnie światowy powstrzymał groźne ataki swojego rywala, genialnie go blokując, czy nawet wymuszając faule ofensywne.

Źródło: s3.party.pl

Wielka szkoda, że zarówno zawodnicy rumuńscy, jak i ich kibole nie potrafili uszanować klasy naszej drużyny. Kopiącego i depczącego Lewandowskiego Andone jeszcze można by przecierpieć, jednak sytuacja, w której metr od naszego kapitana wybuchła rzucona z trybun petarda, to ogromny, niewybaczalny wręcz skandal na skalę międzynarodową. Tego typu bandytyzm musi być surowo karany, a delikwentowi który takim czynem się "popisał", dożywotnio powinno się odebrać możliwość wstępu na jakiekolwiek imprezy masowe. Miejmy też nadzieję, że UEFA podejdzie do sprawy poważnie, a federacja rumuńska będzie musiała liczyć się ze srogimi konsekwencjami. Dzięki Bogu, że naszej gwieździe nic się nie stało, jednak przez te dwie-trzy minuty milionom kibiców w Polsce musiało szybciej bić serce.
Okazało się, że był to przełomowy moment spotkania. W naszych kadrowiczów wstąpiła sportowa złość, ataki na bramkę Tătărușanu znów się nasiliły, a wprowadzenie w końcówce nabuzowanego Teodorczyka było kolejnym strzałem w dziesiątkę naszego selekcjonera. Snajper Anderlechtu pokazał, że afera alkoholowa w żaden sposób nie wpłynęła na jego dyspozycję, co udowodnił już trzy minuty po wejściu, zaliczając asystę przy pięknym trafieniu Lewandowskiego. Nasz kapitan w najlepszy możliwy sposób odpłacił się więc rumuńskim bandytom, a co więcej, w końcówce spotkania został sfaulowany w polu karnym (znów podawał mu Teodorczyk!), po czym wykonał "jedenastkę" w najlepszy możliwy sposób.
3:0 na boisku najgroźniejszego rywala to doskonały wynik, a nas mogą dodatkowo cieszyć dwie ważne rzeczy: po pierwsze – w końcu udało się utrzymać prowadzenie przy jednoczesnym odparciu ataków rywali i jeszcze ten wynik w końcówce poprawić, a po drugie – przez całe spotkanie piłkarze konsekwentnie realizowali plan selekcjonera i ani przez chwilę nie dali po sobie poznać, że stracili panowanie nad sytuacją. Świetnie spisała się nasza defensywa – widać, że Glik i Pazdan bardzo dobrze się rozumieją, a ich pewność wzrasta, gdy mogą wspólnie tworzyć parę stoperów. Piszczek to absolutna klasa światowa, a Jędrzejczyk pod okiem Nawałki gra coraz lepiej i powoli staje się lewym obrońcą pełną gębą. Fabiański za dużo się nie napracował, ale zawsze był tam, gdzie być powinien. Środek pola również udźwignął presję, chociaż w jego stronę kieruję najwięcej zastrzeżeń, a zwłaszcza do jednej z naszych największych gwiazd – Grzegorza Krychowiaka. Myślę, że przez te trzy-cztery miesiące siedzenia na ławce PSG, na konto naszej "dziesiątki" wpłynęło odpowiednio dużo pieniędzy, dzięki czemu zimą będzie mógł szukać nowego klubu, chociażby na półroczne wypożyczenie. Wczoraj jak na dłoni było widać, że Krycha ewidentnie wypadł z rytmu meczowego, jego decyzje były spóźnione, ruchy powolne, a współpraca z resztą drużyny zupełnie nie przypominała tej z mistrzostw Europy. Apeluję więc do jego agenta, aby jak najszybciej znalazł nowego pracodawcę Krychowiakowi, który w końcu do PSG przychodził jako jeden z najlepszych defensywnych pomocników w Europie. Linetty to chłopak wciąż młody, widać, że momentami zżera go presja, jednak potencjał, jaki w nim drzemie, jest ogromny; dobrze się stało, że pojawił się w okresie, gdy w odmętach trybun Leicester przepadł nam Bartosz Kapustka. Zieliński dał wczoraj bardzo solidny występ, chociaż i on pokazał już, że potrafi więcej. Błaszczykowski jak zwykle nie zszedł poniżej swojego poziomu, a Grosickiego śmiało można określić jako jednego z bohaterów meczu.
Jak zwykle muszę poświęcić parę osobnych słów naszemu kapitanowi. Robert Lewandowski po raz już-nie-wiem-który pokazał, jak niesamowitym jest zawodnikiem, a w naszej kadrze wręcz kosmitą. Niech za samą rekomendację wystarczy fakt, że rywale nie potrafili go powstrzymać inaczej niż chamskimi faulami, a rumuńscy kibole postanowili zorganizować na niego zamach. Po wczorajszych dwóch trafieniach ma już na koncie siedem goli w tych eliminacjach i, jak widać, znów zgłasza aspiracje do odebrania korony króla strzelców tej fazy mistrzostw. Warto też wspomnieć, że w tym momencie z czterdziestoma dwoma golami plasuje się na trzecim miejscu wszech czasów, jeśli chodzi o klasyfikację strzelców w naszej reprezentacji, a do dogonienia jej lidera, Włodzimierza Lubańskiego, brakuje mu zaledwie sześciu bramek. 

Źródło: www.dzennikbaltycki.pl

Po październikowej rundzie w szeregach naszej reprezentacji pojawiło się sporo wątpliwości, niepewności i strachu, czy aby na pewno jesteśmy w stanie udźwignąć presję i po dwunastu latach przerwy awansować na mundial. Chociaż do końca eliminacji długa droga, to znów mogliśmy się przekonać, że potencjał w naszej drużynie jest ogromny, a świetny wynik na Euro nie był przypadkiem. Jeżeli do końca fazy grupowej będziemy grać z takim zaangażowaniem, pewnością i wiarą, jak we wczorajszym spotkaniu z Rumunią, to o awans możemy być spokojni. Zatem do boju Panowie i do zobaczenia w marcu!

Pozdrawiam,
Daniel Wu. AKA Bzdur Stejk