piątek, 25 listopada 2016

Samodestrukcja czy samozadowolenie?


Stało się. Oto jeden z najsłynniejszych zespołów w historii muzyki wydał swoją dziesiątą (jeżeli nie liczyć wydawnictw typu Garage Inc. czy S&M) studyjną płytę. Jak na trzydzieści pięć lat działalności, to niezbyt dużo, łatwo można bowiem policzyć, że czwórka z San Francisco świeży materiał wydaje średnio raz na trzy i pół roku, a tym razem postanowiła pobić rekord i na nowy krążek kazała czekać fanom aż osiem wiosen. Czy Metallica, bo to o niej oczywiście mowa, wypuszczając album o niezbyt zachęcającej nazwie „Hardwired... To Self-Destruct", zdołała utrzymać się na powierzchni?
Przyznam się bez bicia – druga połowa moich nastoletnich lat upłynęła pod znakiem muzyki tego zespołu. Wraz z kolegą z ławki w liceum zasłuchiwaliśmy się w płytach Mety w nieskończoność, znając większość riffów, solówek i tekstów na pamięć. Podobnie jak znakomita część fanów na całym świecie, za najlepszy okres ich twórczości uważaliśmy pierwsze pięć płyt („Kill'em All", „Ride the Lightning”, „Master of Puppets”, „...and Justice for All” i „Metallica”, potocznie znana jako „Black Album”), jednak do powszechnie mniej lubianych „Load” i „Reload” podchodziliśmy z szacunkiem i zawsze coś dla siebie znaleźliśmy – bądź co bądź, jest to naprawdę solidny materiał hard-rockowy. Jedynie „St. Anger” uważaliśmy za pomyłkę, chociaż i tu nie było aż tak tragicznie, ze dwa-trzy kawałki dało się przesłuchać po kilka razy. Po drodze wpadło jeszcze solidne "Death Magnetic" i tak doszliśmy do roku 2016.
Po tylu latach, kiedy motyle już dawno uleciały z brzucha, a emocje związane z poznawaniem czegoś nowego również opadły, mogę stwierdzić, że Metallica to zespół niezwykle specyficzny, nie bez powodu budzący wręcz skrajne emocje. Z jednej strony można natrafić na prawdziwą armię fanatyków, dla której każdy gest Hetfielda i spółki to święto, za którego skrytykowanie trafi się z miejsca na sąd ostateczny, z drugiej – istnieje prawdziwa masa osób, która wytyka kapeli równie wielką masę minusów, które mają sugerować, jakobyśmy mieli do czynienia z najbardziej przereklamowanym bandem wszech czasów; a to komercja, a to śmierć Cliffa Burtona w 1986 r., która obdarła ich z kreatywności, a to walki Ulricha (którego, przy okazji, od lat określa się najgorszym perkusistą w show-biznesie) z Napsterem w latach 90-tych, a to słaba forma wokalna Hetfielda na występach live i takaż Kirka Hammetta (a w zasadzie Wahmetta – gitarzyści zrozumieją, o co chodzi), sztuczna zmiana wizerunku w latach dziewięćdziesiątych i jeszcze bardziej sztuczne zapowiadanie powrotu do korzeni ostatnimi czasy itp. itd. etc. Przyznam, że sporo w tym racji, jednego jednak nie można im odjąć – jest to nadal aktywna grupa, która wciąż posiada ogromne pokłady energii, daje znakomite koncerty na żywo, gdzie zawsze może liczyć na komplet widzów, i przede wszystkim cały czas istnieje. No dobra, miało być o nowej płycie, więc będzie o płycie.


Trzeba przyznać, że panowie z San Francisco postanowili nieco rozpieścić swoich fanów, dając im tym razem aż dwa krążki ze swoją muzyką. Czy było to zasadne, jeszcze się okaże; niemniej w sklepach można nabyć także edycję trzypłytową, wzbogaconą o jeden bonusowy numer, parę coverów oraz nagrań na żywo. Sama okładka szału nie robi – co gorsza, niektórym może przypominać koszmarka „Lulu”, wydanego pięć lat temu przy okazji współpracy z Lou Reedem, o którym dla własnego spokoju nawet nie będę wspominał. Wiadomo jednak, że po okładce się nie ocenia, to zawartość ma świadczyć o poziomie najnowszego wydawnictwa.
A poziom zły nie jest – można powiedzieć, że Metallica postanowiła nas zabrać na swego rodzaju podróż przez cały okres ich twórczości. Otwierające krążek „Hardwired” (pierwszy singiel z płyty) to szybka, mocna i brutalna thrashowa sieczka, na myśl przywodząca utwory z debiutanckiego „Kill'em All”, pełni też swoistą kontynuację ostatniego utworu na „Death Magnetic” – „My Apocalypse”. Tekst do zbyt ambitnych nie należy, jednak fanów starej Mety powinna zadowolić przede wszystkim warstwa muzyczna. Ciekaw jestem tylko, jak Lars zagra to na koncertach, bo to, że nie wyrobi tempa, jest więcej niż pewne, a z metronomem to ten pan raczej nigdy się nie lubił.
Utwór numer dwa – „Atlas, Rise!” to trzeci singiel, jaki został wypuszczony przed oficjalną premierą. Jest to utwór bardzo solidny, powiedziałbym nawet, że jeden z najlepszych na płycie, jednak ja tu w refrenie oraz części instrumentalnej (ok. 4:30) słyszę Iron Maiden! Gdybym poznał ten utwór w wersji bez wokalu Hetfielda, mógłbym przysiąc, że jest to numer w części napisany przez Steve'a Harrisa i spółkę. Może był to celowy „tribute” w stronę Maidenów, ja jednak przy pierwszym odsłuchaniu byłem dość skonsternowany.
Numer trzeci, „Now That We're Dead”, okazał się póki co moim ulubionym. Naprawdę zacnie wypada riffowy wstęp a'la utwory z Czarnego Albumu, połączony z bardzo ciekawym patentem perkusyjnym (!) – nie wiem, czy ktoś zagrał to za Ulricha, ale ta „wtryniająca się” podwójna stopa zaiste brzmi nieźle! Wokal Hetfielda brzmi tu jak wyjęty z czasów nagrywania Load i Reload, nawet jego charakterystyczne zaśpiewy przenoszą nas o 20 lat wstecz i przypominają chociażby  „Until It Sleeps”. Refren wpada w ucho, zostaje w głowie po przesłuchaniu, solo Hammetta spokojnie mogłoby znaleźć się na Black Album, a sam utwór jako całość nie nuży. Dobra robota, panowie!
„Moth Into Flame” czyli numer cztery, to także singiel numer dwa z tejże płyty. Wstęp łudząco przypomina utwory z „Death Magnetic”, więc podejrzewam, że był nagrywany dość dawno. Tak naprawdę całość cały czas coś tu „przypomina”, z wyjątkiem refrenu; duet wokalny Hetfield – Trujillo wypada zaskakująco dobrze i aż chce się z nimi wspólnie śpiewać. Delikatnie jednak mówiąc, nie szaleję za tym utworem – chyba pierwszy raz na tej płycie można poczuć, że numer został na siłę wydłużony. Cztery i pół minuty absolutnie by wystarczyło.
Numer pięć, „Dream No More” to z kolei znów wycieczka w przeszłość o ponad dwadzieścia lat. Wstęp brzmi niczym riff wyjęty z płyty „...and Justice For All”, a przepuszczony przez efekt wokal Hetfielda to z kolei „Reload” jak żywy. Skojarzyło mi się z „Where The Wild Things Are” z tegoż właśnie albumu. Utwór jako całość jest ciężki, utrzymany w średnim tempie i przez cały czas ewidentnie próbuje przenieść nas w czasie. Dla mnie osobiście jest to całkiem miła wycieczka, jednak ponownie mam zastrzeżenia co do długości – znów odjąłbym minutę i byłoby cacy.
Utwór zamykający pierwsze CD, czyli „Halo On Fire” to bardzo ciekawe połączenie riffowania a'la „Death Magnetic” oraz ponownie utworów z czasów „Load” i „Reload”. W zwrotce po raz pierwszy słyszymy gitary w barwie czystej, a Hetfield znów przeniósł nam się w czasie o przynajmniej dwadzieścia lat. Refren to z kolei chyba jeden z najlepszych momentów na całej płycie. Jest ciężki i dynamiczny, świetnie wpada w ucho, w tle pięknie grają gitary, a wokalna ekspresja Jamesa może się podobać. Słychać tu momentami mały „tribute” dla samego Black Sabbath.


Przesłuchanie krążka numer jeden idzie dość szybko. Zdarzają się chwilowe dłużyzny, jednak same utwory są zapamiętywalne i widać, że panowie przyłożyli się do roboty. Czy jednak to samo mogę powiedzieć o CD numer 2? „Confusion”, czyli numer otwierający, jak sama nazwa wskazuje, mówi o zakłopotaniu i w takie same zakłopotanie wprowadza. Kawałek jest nagrany poprawnie, ponownie fajnie brzmią partie wspólnie śpiewane przez Jamesa i Roberta, ale jako całość nie porywa. Riff, chociaż mocny, tym razem nie wpada aż tak w ucho, a zastosowane tu patenty znów „coś przypominają”. Że już nie wspomnę o przynajmniej dwóch minutach muzyki za dużo. Trochę na myśl przychodzą zapełniacze z „Load” i „Reload”.
„Manunkind”, numer dwa, to chyba najciekawiej rozpoczynający się utwór na całym albumie. Od razu przypomina się „My Friend of Misery”, ale także charakterystyczne basowe wstępy Steve'a Harrisa z Iron Maiden wraz z prowadzącym z nim dialog Dave'm Murray'em. Po chwili jednak, gdy klimat się zmienia i przełączamy tryb na „metal”, znów jest... nudno. Kawałek mocno przypomina „The Judas Kiss” z poprzedniej płyty, zwłaszcza w refrenie. Chociaż panowie starali się nagrać coś ciekawego, w tym właśnie momencie słuchacz może zacząć się niecierpliwić. A to dopiero ósmy z dwunastu utworów na całym albumie.
„Here Comes Revenge” zaczyna się ciekawie – słychać tu „...and Justice For All”, później mamy typowe przejścia charakterystyczne dla Metalliki, zwrotkę w stylu „Death Load Magnetic” i wyjątkowo słaby refren. Chciałbym napisać o tym kawałku naprawdę coś pozytywnego, może gdyby został umiejscowiony na płycie wcześniej, jego odbiór byłby nieco lepszy, jednak po blisko godzinie słuchania, aż chciałoby się żeby z głośników poleciała jakaś ballada albo chociażby utwór instrumentalny (jeden motyw mocno zresztą przypomina tu „Suicide & Redemption” z poprzedniego albumu), a nie znów to samo. Za co ta zemsta, panowie?
Numer cztery (albo dziesięć), „Am I Savage?” znów daje nadzieję naprawdę ciekawym wstępem w stylu Iron Maiden. Następujący po nim riff jest solidny, zwrotka to znów klimaty a'la „Load-Reload” (Hetfield chyba dużo słuchał tych krążków w trakcie nagrywania), ale na szczęście pozytywnie zaskakuje refren. Przez chwilę brzmi nawet jak Dream Theater (!) na „Train of Thought”, a wykrzykiwane przez Jamesa „Am I savage?” zostaje w głowie. Chociaż kawałek znów jest przynajmniej o minutę za długi, daje nadzieję, że może jeszcze nie będzie tak źle?
„Murder One” wydaje się odpowiadać na to pytanie twierdząco. Wstęp jest naprawdę rewelacyjny – spokojnie mógłby znaleźć się na „...and Justice For All”. Riff daje radę, jest ciężki, ale też prosty i nieprzekombinowany, a Hetfield tym razem bardziej przypomina Jamesa już z XXI wieku, chociaż nadal wzorującego się na latach 90. Instrumentalna połowa również powinna się podobać. Gitarowe motywy wpadają w ucho, a solówka Hammetta jest wyrazista i przede wszystkim ma odpowiednią długość (chyba realizator w porę wyłączył mu jego wah-wah). Tego kawałka zapychaczem już nie nazwę.
Kiedy wydaje się, że dostaliśmy już wszystko, czego mogliśmy się spodziewać, nagle na sam koniec otrzymujemy prawdziwą bombę. „Spit Out The Bone” to potężna thrashowa jatka, która od razu przywodzi na myśl nieśmiertelne „Damage Inc.” z „Master of Puppets”, czy „Blackened” albo „Dyer's Eve' z „...and Justice for All”. Ja się pytam – dlaczego tak późno? Rozumiem, że w ten sposób panowie w pewien sposób oddali hołd samym sobie, umieszczając na samym końcu takiego hardkora, ale co poniektórzy mogą już do tego momentu zwyczajnie nie dotrwać. Sam utwór na pewno zadowoli najbardziej zagorzałych fanów i jeżeli do tej pory nie podobało się im na tym albumie nic, „Spit Out The Bone” będzie pozytywnym wyjątkiem. Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie wbił szpilki pewnemu duńskiemu perkusiście. Panie Lars – powiedz nam, jak zamierzasz odtworzyć to na żywo w tempie? No tak, pewnie reszta się nad Tobą zlituje i w ogóle tego grać nie będziecie...

Czy Ci panowie są jeszcze w stanie czymś nas zaskoczyć?
Od lewej: Kirk Hammett, Lars Ulrich, Robert Trujillo, James Hetfield.
Źródło: www.metalinjection.net
„Hardwired... To Self-Destruct” to całkiem porządna pozycja na rynku ciężkich brzmień. Jednak fakt, że jest to twórczość tak legendarnego zespołu, jak Metallica, od razu każe patrzeć na siebie bardziej krytycznym okiem. Mamy tu naprawdę dobre momenty – większość CD 1 nadaje się do wielokrotnego słuchania i chociaż nie jest niczym rewolucyjnym w świecie ciężkich brzmień, wielu słuchaczy tego typu klimatów zadowoli. Końcówka krążka drugiego to także kawał solidnego mięcha, a ostatnie minuty to naprawdę niesamowita kanonada i miód na uszy fanów „prawdziwej Metalliki”. Gdyby jednak zależało to tylko ode mnie, wyrzuciłbym z albumu utwory nr 1, 2, 3 i 4 z CD 2, a „Murder One” i „Split Out The Bone” umieścił na CD 1, i w ten sposób otrzymalibyśmy jeden spójny i naprawdę dobry, a nawet bardzo album. Pokusiłbym się o stwierdzenie, że wówczas mógłby on konkurować z najlepszymi dokonaniami Metalliki z lat osiemdziesiątych. Na tę chwilę oceniam go minimalnie wyżej niż „Death Magnetic” i fanom Hetfielda i spółki oczywiście polecam – być może po wielokrotnym przesłuchaniu odkryjecie na nim coś nowego, a utwory które mi nie przypadły do gustu, Wam się akurat spodobają.

Pozdrawiam,
Daniel Wu., AKA Bzdur Stejk

3 komentarze:

  1. Metallica, Metalajka.... moja pierwsza (s)trash(na) miłość, która złamała mi serce popełniając "reLoad"... Co ciekawe "Load" jest płytą do której notorycznie wracam, bo uwazam, że lepszego southern rocka ani Texas Hippie Coalition, ani sam Zakk Wylde nie nagrali nigdy.He, przekroczyłem 30 wiosenek już dawno, więc mogę się śmiało określić "pokoleniem Metallica".Pamietam, że metal to był metal, ganiało się depeszów, a rapu słuchała jakaś poślednia patola z bram na ul.Warszawskiej w moim miescie... Nie było żadnych wynalazków typu metalcore i inne nu linkin...(chociaż z perspektywy dojrzałego słuchacza, uważam, że parę perełek się w tym nurcie znajdzie). Do rzeczy o nowej płycie. Zrecenzowaną przez Ciebie płytę posłuchałem i uważam, że jest znośna, aczkolwiek nudna po kolejnym odsłuchaniu. Hammet po raz kolejny gra to samo budując improwizacje (solówki to to nie są) na tych samych patternach i czterech pentatonikach. A pisma mówią :"Dobrą rzeczą jest solo, bo jeśli solo zwietrzałe, cały utwór się w niwecz wyrzuca" ;) Jednym słowem Hammet się zwietrzał. Dalej... tak, czuć Miadenów, którzy notabene też cholernie zwietrzeli, ale jak widzę Urlich z kolegami wyraźnie chcą plasować się w czołówce kindermetalowych królów, tuż obok wspomnianych wyżej Maidenów czy Manowar.... Oczywiście są też dobre strony tego albumu. Przede wszystkim nie jest to kolejny st.Anger i Lulu, których im nigdy nie wybaczę. Na pewno pierwsze odsłuchanie spowodowało zaciesz japy, kolejne, znudzenie... to tak jak spotkać na mieście swoja byłą i po minucie rozmowy "nagle przypomnieć sobie o czymś ważnym do załatwienia". Na szczęście istnieją takie (S)trash(ne) zespoły, które jeszcze nie zwietrzały, a wręcz z wiekiem są coraz lepsze. Myślę, że najwiekszą radość ma teraz Dave Mustaine i jego Megadeth,z albumem "Dystopia", który w rankingach stoi wyżej od Metalajki (i słusznie, chociaż wielkim fanem Megadeth nie jestem). I oczywiście Testament z "Broderhood of the Sneake". To jest trash i to jest przykład na to, że pomimo upływu lat, przetasowań w składzie, chorobach i innych, dalej można robić perfekcyjnie miażdżący materiał. Przy nich Metalajka to Fasolki.Tak wiem, nie jestem obiektywny, bo dla mnie BIG 4 trashu to Testament, Overkill, Annihilator i Destruction... a Metallica? Po Lulu i nu metalowym st.Anger niestety upadła tak nisko, że już raczej do poziomu i petardy z czasów "and Justice...", czy "Ride the Lighting" nigdy się nie podniosą....
    Daniel, fajnie recenzujesz. Byle tak dalej. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za obszerny i rzeczowy komentarz, cieszę się, że moja recenzja obudziła w Tobie miłe wspomnienia 😉 co do monotonii albumu - to jest to, na co ja zwróciłem uwagę zwłaszcza jeśli chodzi o CD2. Niektóre kawałki są po prostu za długie i przewidywalne. Nie ilość, a jakość materiału świadczy o jego poziomie, zwłaszcza gdy się na nową płytę troche czeka, a w międzyczasie otrzymuje takie dno, jak "Lulu" 😉
      A co do Twojej Wielkiej "4", pamiętam naszą rozmowę sprzed półtora roku, gdy polecałeś mi zwłaszcza twórczość "Testamentu" 😉
      Aha, Radku, jedna kwestia na koniec. Nie trash (z ang. "śmieć), tylko thrash metal (ang. "biczować") 😉 wiem, że dla niektórych Meta gra śmieć metal,no ale jednak prawdziwego thrasha też porafili zagrać 😃
      Pozdrawiam serdecznie i dziękuję za miłe słowa!

      Usuń
    2. AAAAAAAAAle babol... rzeczywiście "Thrash till death :)" dzięki za poprawienie mnie i przypomnienie :)

      Usuń