Źródło: www.onet.pl |
6 stycznia 2017 roku – ta data już na zawsze pozostanie wyjątkowa. W owym dniu
Kamil Stoch wygrał (jako drugi Polak w historii) rozgrywany co roku na
przełomie grudnia i stycznia, niezwykle prestiżowy Turniej Czterech
Skoczni. Turniej, który w świecie skoków narciarskich znaczy tyle,
co Tour de France w kolarstwie bądź Wimbledon w tenisie, a zwycięstwo
w końcowej klasyfikacji to marzenie każdego skoczka. Wielokrotnie powtarza się, że poziom trudności tych zawodów jest tak wysoki, że prędzej wróci się z medalem mistrzostw świata, a nawet igrzysk olimpijskich, niż zwycięży w TCS. Polscy kibice znów mają zatem powody do radości, bo pierwszym Biało-Czerwonym,
który dokonał tego niesamowitego czynu przed szesnastoma laty, był
oczywiście nasz wielki mistrz, Adam Małysz. Zawodnik, który wcześniej kojarzony był raczej z zajmowaniem miejsc w drugiej
lub trzeciej dziesiątce zawodów Pucharu Świata, w wielkim stylu
pokonał całą armię znamienitych rywali i rozpoczął swój piękny
marsz na narciarski Olimp. Stał się idolem milionów kibiców oraz
wielu młodych adeptów skoków narciarskich w naszym kraju, którzy
od tamtej pory marzyli, żeby kiedyś choć w małym stopniu doświadczyć
sławy, jaką zaczął cieszyć się Małysz. Piątkowy wieczór okazał się więc wyjątkowy z wielu powodów. Ale po kolei...
Pod koniec lat 90. XX wieku, skoki narciarskie były w naszym
kraju sportem mocno niszowym. Ot, widowiskowy i niebezpieczny sport
dla twardzieli, transmitowany zazwyczaj na anglojęzycznej stacji
Eurosport, czasem pokazywany w telewizji publicznej przy okazji
najważniejszych wydarzeń typu igrzyska olimpijskie, mistrzostwa
świata czy właśnie Turniej Czterech Skoczni. Mnóstwo doskonałych
zawodników, takich jak Martin Schmitt, Sven Hannawald, Janne Ahonen,
Andreas Widhoelzl, Andreas Goldberger czy Kazuyoshi Funaki, którzy
swoimi skokami zachwycali publikę i przekraczali coraz dalsze
granice ludzkich możliwości. Gdzieś w zalewie flag niemieckich,
austriackich, fińskich czy japońskich można było znaleźć czasem polską, przy której zwykle widniało imię i nazwisko:
„Adam Małysz”. Utalentowany skoczek z Wisły jeszcze w wieku nastoletnim dał się poznać jako bardzo obiecujący zawodnik; zdążył
nawet wygrać trzy konkursy na przestrzeni dwóch lat, niestety pod
koniec tysiąclecia ugrzązł gdzieś w trzeciej dziesiątce Pucharu
Świata i co jakiś czas z zazwyczaj marnym skutkiem próbował
wskoczyć do czołówki. O pozostałych zawodnikach z ówczesnej
kadry nawet nie warto wspominać, gdyż sukcesem w ich wykonaniu był
awans chociażby do drugiej serii zawodów.
Adam Małysz, Innsbruck 2001, źródło: s.tvp.pl |
Coś wielkiego wydarzyło się jednak na sam koniec 2000 roku. Oto
w 49. Turnieju Czterech Skoczni murowany faworyt i uważany wówczas
za najlepszego zawodnika na świecie, Martin Schmitt, poczuł
morderczy oddech skromnego, niepozornego skoczka z Polski. W
Obertsdorfie lider Niemców jeszcze zwyciężył, chociaż musiał
odbijać rekord skoczni, który chwilę przed nim ustanowił Małysz.
W Garmisch-Partenkirchen już oglądał plecy Polaka (który ponownie
ustanowił rekord skoczni), a w Innsbrucku i Bischofschofen tylko
uśmiechał się z niedowierzaniem, gdy widział, co wyprawiała
rodząca się właśnie gwiazda skoków narciarskich. Adam Małysz
jako pierwszy skoczek w historii uzyskał ponad tysiąc punktów w
całym turnieju, a drugiego w klasyfikacji Janne Ahonena wyprzedził
o ponad sto oczek, czego do dziś nie powtórzył żaden zawodnik.
Nokautujący wynik naszego rodaka odbił się echem na całym świecie
i zapoczątkował niezwykłą dekadę, w trakcie której cała Polska
śledziła wyczyny asa z Wisły, czyniąc ze skoków narciarskich
sport narodowy. To dzięki Małyszowi Zakopane stało się stolicą
tej dyscypliny, a w kraju nastąpiło istne szaleństwo, zwane
„małyszomanią”.
W tym wszystkim był jednak pewien (nomen omen) kruczek. Ilekroć
wywyższano Małysza na piedestał, tyleż samo razy przypominano o
jego wyjątkowości w kadrze – ówczesna drużyna narodowa istniała
w zasadzie tylko na papierze. Tacy zawodnicy jak Robert „Bulomiot”
Mateja, Wojciech „Wiecznie zdolny i niespełniony” Skupień,
Marcin „Na treningu skakałem dobrze, ale w konkursie znowu mi nie
wyszło” Bachleda, „zapchajdziury” typu Tomasz Pochwała, Grzegorz
Śliwka, Tonio i Wojciech Tajnerowie, czy późniejszy trener kadry,
ale bardzo przeciętny sportowiec Łukasz Kruczek, nie gwarantowały
absolutnie żadnych sukcesów drużynowych. Z zazdrością
spoglądaliśmy na Niemców, Austriaków, Finów, Japończyków czy
Norwegów, snując katastrofalne wizje: co to będzie, gdy kiedyś
Małysz zakończy karierę? Obawy potęgował fakt, iż każdy
konkurs drużynowy wyglądał tak samo: Adaś skakał fenomenalnie, a
reszta kolegów z zespołu wyglądała przy nim jak banda
przedskoczków. Naród snuł czarne wizje, zapominając, że przecież
każdy idol ma swoich naśladowców, którzy zrobią wszystko, żeby
znaleźć się kiedyś tam, gdzie ich ulubieniec. Małysz, wygrywając na
przestrzeni trzech sezonów 21 konkursów, zdobywając trzykrotnie z
rzędu kryształową kulę i tyle samo razy tytuł mistrza świata, a
także zaliczając bardzo dobry występ na igrzyskach olimpijskich
(srebrny i brązowy medal w Salt Lake City), przetarł szlaki i dał
nadzieję wielu młodym chłopakom w klubach narciarskich, pokazując,
że przecież Polak potrafi!
Po Apoloniuszu Tajnerze kadrę prowadziło kilku trenerów. Lata
Heinza Kuttina to okres dość nieciekawy; o wiele lepiej sytuacja wyglądała
za kadencji Hannu Lepistoe (kiedy to Małysz po raz czwarty zdobył puchar
i mistrzostwo świata, a także przygotowywał się z nim
indywidualnie do igrzysk w Vancouver, z których przywiózł dwa
srebrne medale) oraz paradoksalnie tego, który skakał wspólnie z
Małyszem, lecz wypadał przy nim blado niczym śnieg – Łukasza
Kruczka. Pomimo iż rzadko miewał dobrą prasę, to właśnie za
jego urzędowania w konkursach Pucharu Świata zaczęło przybywać
coraz więcej polskich flag. Jeszcze za rządów Lepistoe aspiracje
do wielkiego skakania zaczął zgłaszać Kamil Stoch, którego
powoli zaczęto namaszczać jako potencjalnego następcę Małysza
(pierwszego z nich, mistrza świata juniorów z roku 2004, Mateusza
Rutkowskiego, zgubił niestety hulaszczy tryb życia), jednak dopiero przy
Kruczku zarówno on, jak i takie talenty jak Maciej Kot, Piotr Żyła
czy Dawid Kubacki, zaczęły coraz częściej, chociaż nieregularnie,
gościć na ekranach telewizorów. Niezwykły okazał się rok 2011,
notabene ostatni w karierze Orła z Wisły. Wtedy to właśnie Kamil Stoch
odniósł trzy zwycięstwa w konkursach PŚ – pierwsze w Zakopanem,
drugie w Klingenthal, a trzecie na słynnej mamuciej skoczni w
Planicy podczas ostatniego występu Adama Małysza w karierze. W
mediach od razu pojawiło się wiele komentarzy na temat
symbolicznego przekazania pałeczki przez wielkiego mistrza swojemu
zdolnemu uczniowi.
Kamil Stoch i Adam Małysz, Planica 2011. Źródło: www.skijumping.pl |
Odszedł król, niech żyje król? Na początku wcale nie było tak
łatwo. Stoch i spółka regularnie meldowali się w zawodach PŚ (Kamil w 2012 roku wygrał nawet dwa konkursy), jednak stosunkowo dość
szybko zaczęto tęsknić za Małyszem, a Kruczka regularnie
poddawano krytyce, przede wszystkim za to, że chociaż miał w
zespole zawodników utalentowanych, to nie potrafił wykrzesać z
nich pełni możliwości. Przełomowe okazały się mistrzostwa
świata w 2013 roku w Predazzo (tym samym, w którym dziesięć lat
wcześniej dwa złota zdobył Adam Małysz). Wtedy to dość
niespodziewanie jeden z konkursów indywidualnych wygrał Kamil
Stoch, a trzy dni później nasza reprezentacja zdobyła sensacyjny
brązowy medal w konkursie drużynowym. Od tej chwili świat zaczął
liczyć się z Biało-Czerwonymi. Stoch w kolejnym sezonie
(2013/2014) wygrał sześć konkursów i powtórzył sukces Małysza,
triumfując w klasyfikacji generalnej, jednak w międzyczasie zdobył
coś, czego jego wielkiemu idolowi nie udało się nigdy – na
Igrzyskach Olimpijskich w Soczi aż dwukrotnie stawał na najwyższym
stopniu podium, dzięki czemu po czterdziestu dwóch latach w końcu
złoty medal wrócił do Polski (dotychczas jedyne złoto „wskoczyło”
Wojciechowi Fortunie w Sapporo w 1972 r.). To był ewidentnie sezon
Kamila Stocha, który swoimi sukcesami nawiązał, a nawet momentami
przebił osiągnięcia najlepszych rodaków w historii tej
dyscypliny. Niestety, późniejsze dwa lata aż tak udane nie były i
chociaż znów wpadło parę zwycięstw zarówno Kamilowi, jak i
trzem kolegom z drużyny (po razie wygrywali Jan Ziobro, Piotr Żyła
i Krzysztof Biegun), a kadrze znów udało się wywalczyć
brąz na MŚ (tym razem w szwedzkim Falun), wielu kibicom
pamiętających hegemonię Małysza nie podobał się nagły spadek
Stocha ze szczytu (szkoda, że większość z nich zapominała o dość
poważnej kontuzji, jakiej doznał w międzyczasie). Na domiar złego
w mediach zaczęły pojawiać się różnego rodzaju artykuły,
często przyozdabiane apokaliptycznymi wręcz nagłówkami typu
„Kamil Stoch się skończył”.
Na samym początku obecnego sezonu w kadrze nastąpiły dość
poważne zmiany – Łukasza Kruczka po ośmiu latach sprawowania
władzy zastąpił bardzo dobry niegdyś austriacki skoczek, Stefan
Horngacher, a dyrektorem koordynującym poczynania naszej drużyny
został sam Adam Małysz. Wygląda na to, że powołanie tych dwóch
osób okazało się strzałem w dziesiątkę. Takiej zimy w historii
polskich skoków jeszcze nie było – w praktycznie każdym
konkursie Pucharu Świata w pierwszej dziesiątce widnieją polskie
nazwiska, a do drugiej serii kwalifikuje się zazwyczaj cała ekipa
Biało-Czerwonych! Co więcej, w inauguracyjnym konkursie drużynowym
rozpoczynającym ten sezon polska kadra po raz pierwszy w historii
wygrała konkurs, a w trakcie Turnieju Czterech Skoczni awansowała
na pierwsze miejsce klasyfikacji Pucharu Narodów, wyprzedzając
najpierw Niemców, a później Austriaków! No i jakby tego było mało, w
Święto Trzech Króli staliśmy się świadkami wiekopomnej chwili
– Kamil Stoch, zajmując kolejno drugie miejsca w Obertsdorfie i w
Garmisch-Partenkirchen, czwarte w Innsbrucku i pierwsze w
Bischofschofen, stał się triumfatorem 65. Turnieju Czterech
Skoczni. W przeciwieństwie do deklasującego zwycięstwa Małysza
sprzed szesnastu lat, to osiągnięcie nie przyszło jednak tak
łatwo. Najgroźniejsi rywale nieustannie deptali Kamilowi po
piętach, a na domiar złego na treningu przed zawodami w Innsbrucku,
z powodu źle przygotowanego zeskoku, Stoch upadł przy lądowaniu i
poważnie stłukł bark. Tym bardziej imponująco przedstawiają się
jego dalsze występy, które, chociaż okupione wielkim bólem, były niezwykle regularne w przeciwieństwie do Stefana Krafta
czy największego konkurenta Kamila, Norwega Daniela Andre Tande,
który w wyjątkowo niefortunny sposób zepsuł swój ostatni skok i
zamiast walczyć o zwycięstwo, musiał ratować się przed upadkiem.
Maciej Kot, Kamil Stoch i Piotr Żyła. Źródło: www.wrealu24.pl |
To, czym różnią się TCS z 2001 i 2017 roku, to także miejsca
pozostałych Polaków w klasyfikacji generalnej. Szesnaście lat temu
na wyjątkowo dobrym 13. miejscu turniej zakończył Wojciech
Skupień, jednak następne pozycje Biało-Czerwonych to 47. Roberta
Matei, 68. Grzegorza Śliwki i 79. (ostatnie) Tomasza Pochwały. Przy
zwycięstwie w wielkim stylu Adama Małysza, owe miejsca wyglądały
wręcz karykaturalnie. Jak pięknie przedstawia się zatem tegoroczna
klasyfikacja: 1. Kamil Stoch, 2. Piotr Żyła, 4. Maciej Kot, 15.
Dawid Kubacki, 20. Stefan Hula, 31. Jan Ziobro, 50. Klemens Murańka.
Ogromne gratulacje należą się w tym momencie Horngacherowi, który
tchnął na nowo w Stocha ducha zwycięstwa, ustabilizował formę
Kota, zlikwidował złe przyzwyczajenia u Piotra Żyły, którego
dziś można śmiało nazywać czołowym skoczkiem światowym, a w
pozostałych zawodników solidnie zainwestował. Słowa uznania kieruję
również do naszego wielkiego mistrza, Adama Małysza, który w
roli „opiekuna” naszej kadry spisuje się znakomicie. Nieustannie
wspiera całą kadrę, ściąga z niej presję i zawsze wie, co
odpowiedzieć, gdy dziennikarz zada prowokacyjne pytanie. Jego łzy
wzruszenia po triumfie Stocha wyrażają wszystko. Na to stanowisko nie
można było wybrać lepszej osoby!
Pisząc te słowa, patrzę w przyszłość z
wielką nadzieją. Chociaż Kamil Stoch ma już trzydzieści lat i w
skokach osiągnął właśnie wszystko (doliczył do naprawdę elitarnego grona skoczków, którzy zdobyli najważniejsze trofea w tej dyscyplinie),
widać u niego głód skakania i olbrzymią chęć zwycięstw. Piotr
Żyła pokazuje, że zrezygnowanie ze słynnego „garbika i
fajeczki” uczyniło go skoczkiem najwyższej próby, a Maciej Kot dzięki
swej systematyczności na dobre zadomowił się w ścisłej czołówce
Pucharu Świata. Po TCS Kamil Stoch zajmuje trzecie miejsce z
symboliczną stratą do Domena Prevca i Daniela Andre Tande, Kot
wskoczył na pozycję piątą, a Piotr Żyła jest dziesiąty. Trzech
Polaków w pierwszej dziesiątce Pucharu Świata – za czasów Adama
Małysza takie zdanie brzmiało jak bujdy osoby niezrównoważonej
psychicznie, a teraz stało się prawdą!
I na sam koniec – cieszę się
niezmiernie, że doczekaliśmy chwili, w której to nie my
zazdrościmy innym, ale oglądają się na nas takie potęgi, jak
Niemcy, Austria, Norwegia, Japonia, a przede wszystkim znajdujący
się w ogromnym kryzysie Finowie, którzy jeszcze kilkanaście lat
temu stawiani byli za wzór profesjonalnej drużyny, a my mogliśmy
tylko pomarzyć o takich wynikach, jakie osiągali wówczas Ahonen,
Hautamaeki i spółka. Panie i Panowie! Oto mamy drużynę, która w
piękny sposób korzysta z dziedzictwa, jakie pozostawił jej jeden z
najlepszych zawodników w historii tej dyscypliny, Adam Małysz!
Pozdrawiam,
Daniel Wu., AKA Bzdur Stejk
Daniel Wu., AKA Bzdur Stejk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz