niedziela, 8 stycznia 2017

Król Kamil Drugi

Źródło: www.onet.pl

6 stycznia 2017 roku – ta data już na zawsze pozostanie wyjątkowa. W owym dniu Kamil Stoch wygrał (jako drugi Polak w historii) rozgrywany co roku na przełomie grudnia i stycznia, niezwykle prestiżowy Turniej Czterech Skoczni. Turniej, który w świecie skoków narciarskich znaczy tyle, co Tour de France w kolarstwie bądź Wimbledon w tenisie, a zwycięstwo w końcowej klasyfikacji to marzenie każdego skoczka. Wielokrotnie powtarza się, że poziom trudności tych zawodów jest tak wysoki, że prędzej wróci się z medalem mistrzostw świata, a nawet igrzysk olimpijskich, niż zwycięży w TCS. Polscy kibice znów mają zatem powody do radości, bo pierwszym Biało-Czerwonym, który dokonał tego niesamowitego czynu przed szesnastoma laty, był oczywiście nasz wielki mistrz, Adam Małysz. Zawodnik, który wcześniej kojarzony był raczej z zajmowaniem miejsc w drugiej lub trzeciej dziesiątce zawodów Pucharu Świata, w wielkim stylu pokonał całą armię znamienitych rywali i rozpoczął swój piękny marsz na narciarski Olimp. Stał się idolem milionów kibiców oraz wielu młodych adeptów skoków narciarskich w naszym kraju, którzy od tamtej pory marzyli, żeby kiedyś choć w małym stopniu doświadczyć sławy, jaką zaczął cieszyć się Małysz. Piątkowy wieczór okazał się więc wyjątkowy z wielu powodów. Ale po kolei...
Pod koniec lat 90. XX wieku, skoki narciarskie były w naszym kraju sportem mocno niszowym. Ot, widowiskowy i niebezpieczny sport dla twardzieli, transmitowany zazwyczaj na anglojęzycznej stacji Eurosport, czasem pokazywany w telewizji publicznej przy okazji najważniejszych wydarzeń typu igrzyska olimpijskie, mistrzostwa świata czy właśnie Turniej Czterech Skoczni. Mnóstwo doskonałych zawodników, takich jak Martin Schmitt, Sven Hannawald, Janne Ahonen, Andreas Widhoelzl, Andreas Goldberger czy Kazuyoshi Funaki, którzy swoimi skokami zachwycali publikę i przekraczali coraz dalsze granice ludzkich możliwości. Gdzieś w zalewie flag niemieckich, austriackich, fińskich czy japońskich można było znaleźć czasem polską, przy której zwykle widniało imię i nazwisko: „Adam Małysz”. Utalentowany skoczek z Wisły jeszcze w wieku nastoletnim dał się poznać jako bardzo obiecujący zawodnik; zdążył nawet wygrać trzy konkursy na przestrzeni dwóch lat, niestety pod koniec tysiąclecia ugrzązł gdzieś w trzeciej dziesiątce Pucharu Świata i co jakiś czas z zazwyczaj marnym skutkiem próbował wskoczyć do czołówki. O pozostałych zawodnikach z ówczesnej kadry nawet nie warto wspominać, gdyż sukcesem w ich wykonaniu był awans chociażby do drugiej serii zawodów.

Adam Małysz, Innsbruck 2001, źródło: s.tvp.pl

Coś wielkiego wydarzyło się jednak na sam koniec 2000 roku. Oto w 49. Turnieju Czterech Skoczni murowany faworyt i uważany wówczas za najlepszego zawodnika na świecie, Martin Schmitt, poczuł morderczy oddech skromnego, niepozornego skoczka z Polski. W Obertsdorfie lider Niemców jeszcze zwyciężył, chociaż musiał odbijać rekord skoczni, który chwilę przed nim ustanowił Małysz. W Garmisch-Partenkirchen już oglądał plecy Polaka (który ponownie ustanowił rekord skoczni), a w Innsbrucku i Bischofschofen tylko uśmiechał się z niedowierzaniem, gdy widział, co wyprawiała rodząca się właśnie gwiazda skoków narciarskich. Adam Małysz jako pierwszy skoczek w historii uzyskał ponad tysiąc punktów w całym turnieju, a drugiego w klasyfikacji Janne Ahonena wyprzedził o ponad sto oczek, czego do dziś nie powtórzył żaden zawodnik. Nokautujący wynik naszego rodaka odbił się echem na całym świecie i zapoczątkował niezwykłą dekadę, w trakcie której cała Polska śledziła wyczyny asa z Wisły, czyniąc ze skoków narciarskich sport narodowy. To dzięki Małyszowi Zakopane stało się stolicą tej dyscypliny, a w kraju nastąpiło istne szaleństwo, zwane „małyszomanią”.
W tym wszystkim był jednak pewien (nomen omen) kruczek. Ilekroć wywyższano Małysza na piedestał, tyleż samo razy przypominano o jego wyjątkowości w kadrze – ówczesna drużyna narodowa istniała w zasadzie tylko na papierze. Tacy zawodnicy jak Robert „Bulomiot” Mateja, Wojciech „Wiecznie zdolny i niespełniony” Skupień, Marcin „Na treningu skakałem dobrze, ale w konkursie znowu mi nie wyszło” Bachleda, „zapchajdziury” typu Tomasz Pochwała, Grzegorz Śliwka, Tonio i Wojciech Tajnerowie, czy późniejszy trener kadry, ale bardzo przeciętny sportowiec Łukasz Kruczek, nie gwarantowały absolutnie żadnych sukcesów drużynowych. Z zazdrością spoglądaliśmy na Niemców, Austriaków, Finów, Japończyków czy Norwegów, snując katastrofalne wizje: co to będzie, gdy kiedyś Małysz zakończy karierę? Obawy potęgował fakt, iż każdy konkurs drużynowy wyglądał tak samo: Adaś skakał fenomenalnie, a reszta kolegów z zespołu wyglądała przy nim jak banda przedskoczków. Naród snuł czarne wizje, zapominając, że przecież każdy idol ma swoich naśladowców, którzy zrobią wszystko, żeby znaleźć się kiedyś tam, gdzie ich ulubieniec. Małysz, wygrywając na przestrzeni trzech sezonów 21 konkursów, zdobywając trzykrotnie z rzędu kryształową kulę i tyle samo razy tytuł mistrza świata, a także zaliczając bardzo dobry występ na igrzyskach olimpijskich (srebrny i brązowy medal w Salt Lake City), przetarł szlaki i dał nadzieję wielu młodym chłopakom w klubach narciarskich, pokazując, że przecież Polak potrafi!
Po Apoloniuszu Tajnerze kadrę prowadziło kilku trenerów. Lata Heinza Kuttina to okres dość nieciekawy; o wiele lepiej sytuacja wyglądała za kadencji Hannu Lepistoe (kiedy to Małysz po raz czwarty zdobył puchar i mistrzostwo świata, a także przygotowywał się z nim indywidualnie do igrzysk w Vancouver, z których przywiózł dwa srebrne medale) oraz paradoksalnie tego, który skakał wspólnie z Małyszem, lecz wypadał przy nim blado niczym śnieg – Łukasza Kruczka. Pomimo iż rzadko miewał dobrą prasę, to właśnie za jego urzędowania w konkursach Pucharu Świata zaczęło przybywać coraz więcej polskich flag. Jeszcze za rządów Lepistoe aspiracje do wielkiego skakania zaczął zgłaszać Kamil Stoch, którego powoli zaczęto namaszczać jako potencjalnego następcę Małysza (pierwszego z nich, mistrza świata juniorów z roku 2004, Mateusza Rutkowskiego, zgubił niestety hulaszczy tryb życia), jednak dopiero przy Kruczku zarówno on, jak i takie talenty jak Maciej Kot, Piotr Żyła czy Dawid Kubacki, zaczęły coraz częściej, chociaż nieregularnie, gościć na ekranach telewizorów. Niezwykły okazał się rok 2011, notabene ostatni w karierze Orła z Wisły. Wtedy to właśnie Kamil Stoch odniósł trzy zwycięstwa w konkursach PŚ – pierwsze w Zakopanem, drugie w Klingenthal, a trzecie na słynnej mamuciej skoczni w Planicy podczas ostatniego występu Adama Małysza w karierze. W mediach od razu pojawiło się wiele komentarzy na temat symbolicznego przekazania pałeczki przez wielkiego mistrza swojemu zdolnemu uczniowi.

Kamil Stoch i Adam Małysz, Planica 2011. Źródło: www.skijumping.pl

Odszedł król, niech żyje król? Na początku wcale nie było tak łatwo. Stoch i spółka regularnie meldowali się w zawodach PŚ (Kamil w 2012 roku wygrał nawet dwa konkursy), jednak stosunkowo dość szybko zaczęto tęsknić za Małyszem, a Kruczka regularnie poddawano krytyce, przede wszystkim za to, że chociaż miał w zespole zawodników utalentowanych, to nie potrafił wykrzesać z nich pełni możliwości. Przełomowe okazały się mistrzostwa świata w 2013 roku w Predazzo (tym samym, w którym dziesięć lat wcześniej dwa złota zdobył Adam Małysz). Wtedy to dość niespodziewanie jeden z konkursów indywidualnych wygrał Kamil Stoch, a trzy dni później nasza reprezentacja zdobyła sensacyjny brązowy medal w konkursie drużynowym. Od tej chwili świat zaczął liczyć się z Biało-Czerwonymi. Stoch w kolejnym sezonie (2013/2014) wygrał sześć konkursów i powtórzył sukces Małysza, triumfując w klasyfikacji generalnej, jednak w międzyczasie zdobył coś, czego jego wielkiemu idolowi nie udało się nigdy – na Igrzyskach Olimpijskich w Soczi aż dwukrotnie stawał na najwyższym stopniu podium, dzięki czemu po czterdziestu dwóch latach w końcu złoty medal wrócił do Polski (dotychczas jedyne złoto „wskoczyło” Wojciechowi Fortunie w Sapporo w 1972 r.). To był ewidentnie sezon Kamila Stocha, który swoimi sukcesami nawiązał, a nawet momentami przebił osiągnięcia najlepszych rodaków w historii tej dyscypliny. Niestety, późniejsze dwa lata aż tak udane nie były i chociaż znów wpadło parę zwycięstw zarówno Kamilowi, jak i trzem kolegom z drużyny (po razie wygrywali Jan Ziobro, Piotr Żyła i Krzysztof Biegun), a kadrze znów udało się wywalczyć brąz na MŚ (tym razem w szwedzkim Falun), wielu kibicom pamiętających hegemonię Małysza nie podobał się nagły spadek Stocha ze szczytu (szkoda, że większość z nich zapominała o dość poważnej kontuzji, jakiej doznał w międzyczasie). Na domiar złego w mediach zaczęły pojawiać się różnego rodzaju artykuły, często przyozdabiane apokaliptycznymi wręcz nagłówkami typu „Kamil Stoch się skończył”.
Na samym początku obecnego sezonu w kadrze nastąpiły dość poważne zmiany – Łukasza Kruczka po ośmiu latach sprawowania władzy zastąpił bardzo dobry niegdyś austriacki skoczek, Stefan Horngacher, a dyrektorem koordynującym poczynania naszej drużyny został sam Adam Małysz. Wygląda na to, że powołanie tych dwóch osób okazało się strzałem w dziesiątkę. Takiej zimy w historii polskich skoków jeszcze nie było – w praktycznie każdym konkursie Pucharu Świata w pierwszej dziesiątce widnieją polskie nazwiska, a do drugiej serii kwalifikuje się zazwyczaj cała ekipa Biało-Czerwonych! Co więcej, w inauguracyjnym konkursie drużynowym rozpoczynającym ten sezon polska kadra po raz pierwszy w historii wygrała konkurs, a w trakcie Turnieju Czterech Skoczni awansowała na pierwsze miejsce klasyfikacji Pucharu Narodów, wyprzedzając najpierw Niemców, a później Austriaków! No i jakby tego było mało, w Święto Trzech Króli staliśmy się świadkami wiekopomnej chwili – Kamil Stoch, zajmując kolejno drugie miejsca w Obertsdorfie i w Garmisch-Partenkirchen, czwarte w Innsbrucku i pierwsze w Bischofschofen, stał się triumfatorem 65. Turnieju Czterech Skoczni. W przeciwieństwie do deklasującego zwycięstwa Małysza sprzed szesnastu lat, to osiągnięcie nie przyszło jednak tak łatwo. Najgroźniejsi rywale nieustannie deptali Kamilowi po piętach, a na domiar złego na treningu przed zawodami w Innsbrucku, z powodu źle przygotowanego zeskoku, Stoch upadł przy lądowaniu i poważnie stłukł bark. Tym bardziej imponująco przedstawiają się jego dalsze występy, które, chociaż okupione wielkim bólem, były niezwykle regularne w przeciwieństwie do Stefana Krafta czy największego konkurenta Kamila, Norwega Daniela Andre Tande, który w wyjątkowo niefortunny sposób zepsuł swój ostatni skok i zamiast walczyć o zwycięstwo, musiał ratować się przed upadkiem. 

Maciej Kot, Kamil Stoch i Piotr Żyła. Źródło: www.wrealu24.pl

To, czym różnią się TCS z 2001 i 2017 roku, to także miejsca pozostałych Polaków w klasyfikacji generalnej. Szesnaście lat temu na wyjątkowo dobrym 13. miejscu turniej zakończył Wojciech Skupień, jednak następne pozycje Biało-Czerwonych to 47. Roberta Matei, 68. Grzegorza Śliwki i 79. (ostatnie) Tomasza Pochwały. Przy zwycięstwie w wielkim stylu Adama Małysza, owe miejsca wyglądały wręcz karykaturalnie. Jak pięknie przedstawia się zatem tegoroczna klasyfikacja: 1. Kamil Stoch, 2. Piotr Żyła, 4. Maciej Kot, 15. Dawid Kubacki, 20. Stefan Hula, 31. Jan Ziobro, 50. Klemens Murańka. Ogromne gratulacje należą się w tym momencie Horngacherowi, który tchnął na nowo w Stocha ducha zwycięstwa, ustabilizował formę Kota, zlikwidował złe przyzwyczajenia u Piotra Żyły, którego dziś można śmiało nazywać czołowym skoczkiem światowym, a w pozostałych zawodników solidnie zainwestował. Słowa uznania kieruję również do naszego wielkiego mistrza, Adama Małysza, który w roli „opiekuna” naszej kadry spisuje się znakomicie. Nieustannie wspiera całą kadrę, ściąga z niej presję i zawsze wie, co odpowiedzieć, gdy dziennikarz zada prowokacyjne pytanie. Jego łzy wzruszenia po triumfie Stocha wyrażają wszystko. Na to stanowisko nie można było wybrać lepszej osoby!
Pisząc te słowa, patrzę w przyszłość z wielką nadzieją. Chociaż Kamil Stoch ma już trzydzieści lat i w skokach osiągnął właśnie wszystko (doliczył do naprawdę elitarnego grona skoczków, którzy zdobyli najważniejsze trofea w tej dyscyplinie), widać u niego głód skakania i olbrzymią chęć zwycięstw. Piotr Żyła pokazuje, że zrezygnowanie ze słynnego „garbika i fajeczki” uczyniło go skoczkiem najwyższej próby, a Maciej Kot dzięki swej systematyczności na dobre zadomowił się w ścisłej czołówce Pucharu Świata. Po TCS Kamil Stoch zajmuje trzecie miejsce z symboliczną stratą do Domena Prevca i Daniela Andre Tande, Kot wskoczył na pozycję piątą, a Piotr Żyła jest dziesiąty. Trzech Polaków w pierwszej dziesiątce Pucharu Świata – za czasów Adama Małysza takie zdanie brzmiało jak bujdy osoby niezrównoważonej psychicznie, a teraz stało się prawdą! 
I na sam koniec – cieszę się niezmiernie, że doczekaliśmy chwili, w której to nie my zazdrościmy innym, ale oglądają się na nas takie potęgi, jak Niemcy, Austria, Norwegia, Japonia, a przede wszystkim znajdujący się w ogromnym kryzysie Finowie, którzy jeszcze kilkanaście lat temu stawiani byli za wzór profesjonalnej drużyny, a my mogliśmy tylko pomarzyć o takich wynikach, jakie osiągali wówczas Ahonen, Hautamaeki i spółka. Panie i Panowie! Oto mamy drużynę, która w piękny sposób korzysta z dziedzictwa, jakie pozostawił jej jeden z najlepszych zawodników w historii tej dyscypliny, Adam Małysz!
Pozdrawiam,
Daniel Wu., AKA Bzdur Stejk

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz